Cała historia bierze swój bieg w okolicach marca, gdy
niestety nasz atak szczytowy na najwyższy szczyt Karpat się nie powiódł. Myśleliśmy
o tym non stop i nie dawało nam to spać. MU wezwał wsparcie w postaci Marcina „Cacka”
i od tej chwili wiadomo było, że grupa będzie w najmocniejszym możliwym składzie.
Magiczną datą miała być sobota 11 czerwca.
Od praktycznie środy poprzedzającej atak myśleliśmy tylko o
jednym. MU w każdej możliwej chwili sprawdzał pogodę i była ona wręcz
znakomita. Począwszy od deszczu, mgły, ujemnych temperatur po opady gradu i
śniegu. Słońca miało być tyle ile w porze monsunowej w Azji. Słowo się rzekło i
uznaliśmy, że od 2-3 godzin słońca na dzień nam wystarczy. Podbudowani dobrymi
prognozami oraz nowymi zakupami byliśmy zwarci i gotowi. Wyjazd zaplanowano na
godzinę poranną w okolicach 11. Tomek jako prawdziwy pracownik naukowy musiał
coś dokończyć na wydziale ponieważ jest najbardziej kompetentny. Po brakach w
wyposażeniu FP (ręczniczek, a lubi się kąpać) i powrotach do domów MU i MW (po
co nam kurtki) ruszyliśmy! Atmosfera w samochodzie była znakomita i każdy
wiedział po co tam jedziemy. Gdy dotarliśmy na miejsce pogoda była bardzo dobra
ale widać było, że wyższe partie Tatr są jeszcze w śniegu. Odprawa odbyła się
na hali w Małym Cichym i ustaliliśmy godzinę wyjścia na 01:00.
W planach była
pierwsza połowa meczu otwarcia EURO 2016 we Francji oraz jedno piwko (bądź dwa
lub trzy). Obkupieni w puszeczkę
zwycięstwa, po sprawdzonych wspaniałych prognozach pogody poszliśmy spać.
W
nocy i śnie który w naszym wykonaniu był dość krótki udawaliśmy, że za oknem nie pada ulewny
deszcz. Opad ustał koło 00:00 a o 00:30 chyba wstaliśmy. Tutaj rozpoczyna się właściwa
przygoda.
Po szybkim zebraniu i jakiejś zupce wychodzimy w mroku i napierążamy
na Słowacje. Nic nie widać ale najważniejsze, że Wyżne Hagi rozpoznamy chyba
wszędzie. Stajemy w naszej ulubionej (myślałby kto) zatoczce zakładamy plecaki,
czołówki i równo o 02:00 ruszamy ostro do góry. Droga do Batyżowieckiego Stawu jest
od dzisiaj najbardziej znienawidzoną drogą w Tatrach (wygrywa nam z Skrupniów
Upłaz i Jaworzynką z Kuznic, które zaliczyliśmy chyba z 30 razy). Po dojściu do
Stawu widać, że zaczyna świtać.
Mijamy staw coś po 04:00 i jedziemy dalej. Na
próbie meldujemy się koło 05:00 i nie stanowi ona dla nas żadnego problemu. Nie
zakładamy nawet szpeju tylko lecimy na żywca.
Stąd wiemy, że czeka nas jedynie
ciężkie podejście w śniegu ale w teorii bez trudności.
Podejście rzeczywiście jest trochę żmudne a śniegu jest dalej
bardzo dużo (w niektórych miejscach ponad 0,5 m). Idziemy dość szybko i wiemy,
że tym razem nic nas nie powstrzyma.
Zegarek MU pokazuje coraz wyższe wartości i
dla większości z nas wejście na 2600 to rekord.
Ostatni odcinek to podejście
Żlebem Batyżowieckim do skał po których prowadzi końcowy odcinek drogi.
Prognozy nie kłamał i w nocy padał tutaj śnieg z czymś co od razu zamarzało.
Jak każdy się może domyślać wchodzenie w czymś takim to prawdziwa przyjemność.
Po drodze mijamy jeszcze jakieś stare i nawet nie potrzebne łańcuchy. Samo
wejście na szczyt jest już raczej bez historii, zupełnie inaczej niż na np. Wysokiej.
Tutaj przed samym wierzchołkiem mamy jakieś trudności i klamry kawałek niżej.
Odczuwamy jednak ekscytacje i ogromne zadowolenie gdy o 6:55 meldujemy się na
górze. Zegarek pokazuje 2654 jednak wyżej wejść się nie da. Tutaj jest
zdecydowanie zimniej oraz mamy jakieś widoki. Wieje niezmiernie zimny wiatr a my
rozkoszujemy się puszeczką oraz widokami. Na 2655 m npm jest niesamowicie a
poziom tlenu spadł na jakieś 72% albo nawet i mniej ale tym już nikt się nie
przejmuje.
Chwilkę później na szczycie melduje się Filip, który zawsze
zabezpiecza nasze tyły i czujemy się najbezpieczniej. Spędzamy na szczycie
około 50 minut i gdy zaczynamy schodzić mijamy pierwszego słowackiego przewodnika
z klientem. Nic nie mówi ale patrzy się na nas jak na cztery stracone banknoty z
nominałem 100€.
Zejście to praktycznie droga bez historii gdyż lecimy na
ogromnej ekscytacji po naszym dokonaniu. Mijamy wszelkie trudności na próbie,
którą teraz możemy chyba przejść nawet po ciemku i omacku. Następnie schodzimy
bezpiecznie do białych skał, które wyznaczają koniec lub początek drogi przez Batyżowiecki
Żleb. Nie było śmiałków na standardową drogę przez Wielicką Próbę.
Widocznie
było jeszcze za wcześnie. My na swojej drodze od Hag na sam Szczyt minęliśmy około
10 osób w tym trzech lub czterech przewodników. Dodajmy, że szlaku na Słowacji
były jeszcze w tym momencie zamknięte.
Docieramy do samochodu i wracamy do domku gdzie czeka na nas
specjalny model Whiskacza.
W związku z tym idziemy spać na 2 godziny (jednak
2,5 godziny snu to za mało) po czym ruszamy na podbój świata do Zakopanego. Tradycyjnie
Costa Coffee oraz inne atrakcje powodują, że mamy kolejny plan o którym
czytaliście już wcześniej. Świętujemy dopiero wieczorem przy meczu EURO i
decydujemy się na kolejny szczyt.
Już niebawem opublikujemy relację z wejścia na Rysy. Wyprawa
się udała jednak znowu pogoda nie była najlepsza. Zajawka w postaci zdjęcia poniżej.
Prawie Rysy
Polski wierzchołek z siostrzenicą
Prawdziwy, niestety słowacki wierchołek