Słowem wprowadzenia miała być
wysokogórska eskapada jednak jak nie urok to … pogoda. Krótki filmik z wyjazdu oraz nasze trasy - Filmik z wyjazdu, Nasza trasa na szczyt, Nasza trasa zejściowa. Ten ostatni czynnik
niestety nam nie pomaga i bardzo często mamy pod górkę. Od połowy września
planowaliśmy kolejny wyjazd i przez ten cały czas na przeszkodzie stały nam warunki pogodowe.
Niestety mogliśmy wyjechać tylko na weekend, głównie z powodu pracy oraz
rodzinnych obowiązków. Po prawie 2 miesiącach postanowiliśmy zaryzykować. Całość
historii doskonale opisze krótka rymowanka.
Koniec przygody wszyscy doskonale znamy
Pogody znów nie było więc z niczym wracamy.
Zapewne Lodowy szczyt kiedyś zdobędziemy,
Nie będzie to listopad bo prędzej spadniemy.
Na wiosnę na pewno tam wrócimy,
I tym razem konia zaskoczymy!
Wracając do
głównej historii, kolejny wspaniały
wyjazd zaczyna się na Mokotowie o 16:00, 10 listopada. W lokalu gdzie
prawdopodobnie kręcili Pitbulla i gdzie mieszka najbardziej niebezpieczna z
kobiet zbieramy wspólne graty i szykujemy się do odlotu w stronę południowej
Polski. Nasza ulubiona już trasa, którą powoli nazywają „nową krakowską” to
kolejny już przykład jak można fantastycznie spędzić z godzinę w korku w
okolicach Częstochowy lub przy wyjeździe z Warszawy. Ogólnie jest wspaniale i ponownie staramy się zaliczyć prawie każdy MD oraz KFC po drodze. Oczywiście nie mamy zamiaru
polecać kanapek ani też hot wingsów ponieważ nie jest to blog kulinarny.
Gromadzimy odpowiednią ilość tłuszczyku i w zmroku zmierzamy już w stronę
Słowacji.
W Jurgowie kierujemy się w
kierunku Starego Smokovca. Tym razem na celownik obieramy dolinę Pięciu Stawów
Spiskich. Schronisko Teryego ma być naszym domem przez następnych kilka dni. Plecaki
mamy tak wypchane i ciężkie, że jadąc wspaniałymi górskimi serpentynami Octavia
wyciska siódme poty. Turbina jest jednak w formie i w towarzystwie ponad setki
saren, jeleni czy cokolwiek to było, docieramy na miejsce, czyli coś w rodzaju
dworca. Tu wspaniale świecimy tyłeczkami i przebieramy się na górską akcję.
Jesteśmy całkiem normalni w związku z czym o godzinie 2:50 parkujemy przy
wylocie szlaku a o 3:00 ruszamy do długo wyczekiwanego boju. 10 minut, tyle
zajęło na ubieranie plecaków i próba wciśnięcia whisky do jednego z plecaków
(niestety się nie udało). Przy dolnej
stacji kolejki szynowej na Hrebieniok czekamy z 30 minut ale okazuje się, że w
nocy kolejka nie jeździ (aż tak głupi nie jesteśmy, tylko się droczymy).
Zwiedzamy nieznane nam Słowackie szlaki i powoli z wielkim ciężarem na plecach pniemy
się do góry. Spotykamy po drodze liska chytruska o którym przypowieści dalej
poruszają słuchaczy. Tym razem nie miał ze sobą upolowanej kurki także
spokojnie się nam tylko przypatruje.
Około godziny 7:30 docieramy do schroniska
i zrzucamy z siebie cały majdan na 3 dni. W plecaku mamy chyba wszystko co
można znaleźć na bazarze Różyckiego na warszawskiej Pradze. Załatwiamy sobie
miejsce w pokoju oraz zjadamy wspólnie posiłek. Liofilizatory są przepyszne
także w odgłosach plastikowych sztućców padają słowa „Zjadaj”, mówiące o
przepysznym smaku potrawy.
Po śniadanku przepakowujemy się i bierzemy tylko rzeczy na akcję górską oraz mamy pierwszy kryzys (chyba był już 10 ale na potrzeby historii uznajemy, że pierwszy). Ustalamy, że przyda nam się krótki odpoczynek po 8,5 km marszu oraz przede wszystkim odrobina snu. Niestety ale poziom naszego niewyspania dopiero zaczął atakować. Od 6:00 na nogach i jedynie dwóch czy trzech godzinach snu w aucie odczuwamy dyskomfort. 45 minut słodkiego lenistwa i ruszamy do dalszego ataku.
Po śniadanku przepakowujemy się i bierzemy tylko rzeczy na akcję górską oraz mamy pierwszy kryzys (chyba był już 10 ale na potrzeby historii uznajemy, że pierwszy). Ustalamy, że przyda nam się krótki odpoczynek po 8,5 km marszu oraz przede wszystkim odrobina snu. Niestety ale poziom naszego niewyspania dopiero zaczął atakować. Od 6:00 na nogach i jedynie dwóch czy trzech godzinach snu w aucie odczuwamy dyskomfort. 45 minut słodkiego lenistwa i ruszamy do dalszego ataku.
Do tego momentu pogoda była
wyśmienita. Niestety praktycznie zaraz po opuszczeniu schroniska zrobiło się
zimniej a śnieg zaczął mocniej prószyć.
Nie było już tak przyjemnie ale nie było najgorzej. Piątek 11 listopada miał
być najlepszym dniem na atak. Później niestety pogoda miała się znacznie
pogorszyć. Około godziny 10:30 meldujemy się
przed ramieniem lodowego a nasze tempo wydaje się być znakomite
zważywszy na sytuacje.
Ruszamy do góry całkiem stromym stokiem. Niestety nie
jest to żleb a na zdjęciach i materiałach innych osób wyglądało to zupełnie
inaczej. W lato miejsce to stanowiłoby wspaniałe miejsce na grę w piłkę nożną
lub baseball ale niestety śniegu jest bardzo dużo a co gorsza leży on na
lodzie. Poruszanie bez czekana nie jest możliwe a raki nie pomagają. Chyba
każdy z naszej trójki zaliczył krótkie ale emocjonujące obsunięcie, które
spowodowało maksymalne skupienie. Niewzruszeni poruszamy się do góry podczas
gdy nachylenie zmienia się na znaczne. Walczymy i idziemy do góry i ostatecznie
rezygnujemy na około 2450 m npm. Racjonalna ocena sytuacji i warunków powoduje,
że zjazd rynną należeć będzie do fantastycznego wyskoku z 200 m skały. Brak
możliwości jakiejkolwiek asekuracji powoduje, że decydujemy się praktycznie
jednogłośnie (w głębi serca każdy chciał iść dalej) na jedyne rozsądne rozwiązanie naszej
sytuacji i zarządzamy odwrót. Zejście plecami do stoku nie spodobało się nikomu
więc do pewnego momentu schodzimy twarzą do stoku. Niestety ale nikt z nas nie
był na tyle odważny żeby w kluczowym miejscu zrobić zdjęcie w związku z czym
dokumentacja fotograficzna jest mniej okazała niż powinna. Świętowanie nastąpiło po ciekawym lecz emocjonującym zejściu. Zaopatrzeni w dwie puszki na ten wyjazdu musieliśmy sie pozbyć balastu.
Około 14 docieramy
ponownie do schroniska i jemy zasłużony obiadek. Podczas wspólnej biesiady
decydujemy się na chwilę odpoczynku i ustawiamy budziki na godzinę 18:00. Wtedy
to mamy zamiar skosztować pysznego złotego trunku oraz jakiegoś słowackiego
specjału. Co ciekawe w pokoju budzimy się rano koło godziny 7:00 zapewniając
całemu schronisku akompaniament w postaci chrapania.
Robimy krótkie rozeznanie i
ustalamy, że pogoda będzie fatalna w związku z tym nasze plany dobycia Baranich
Rogów lub innego szczytu w okolicy odkładamy na
później. Wyglądamy za okno w okolicach 9 i już wiemy, że dalszy pobyt
tutaj nie ma sensu. Około godziny 9:30 kończymy śniadanie, pakowanie i z ogromnym smutkiem
uciekamy do domu.
Pomimo porażki jesteśmy zadowoleni i ponownie spotykamy
liska. Po relacjach na stronach internetowych wiemy już, że nasz kolega lisek
jest chytruskiem i często oraz chętnie przebywa koło ludzi. Zejście z doliny nie jest przyjemne i jest strasznie ślisko.
Docieramy do stacji kolejki szynowej Hrebieniok
(bardzo podobna do tej z Gubałówki) z chęcią skorzystania z niej żeby
oszczędzić trochę czasu oraz sił. Dowiadujemy się, że kolejka nie jeździ i ku
naszemu zdziwieniu oraz Słowaków pytających o ten fakt, wychodzimy ze stacji. Oczywiście jak to bywa na Słowacji, idziemy wzdłuż trasy i po już koło 10
minutach mija nas kolejka. W towarzystwie plugawych obelg schodzimy do auta
gdzie zastajemy zamknięty na kłódkę szlaban. Obelgi wracają w postaci masowych
wiązanek. Pakujemy się jednak oraz przebieramy w nadziei na wypuszczenie nas do
naszego ukochanego kraju. Po 20-30 minutach ruszamy do Polski, trochę smutni,
trochę szczęśliwi. Całą wyprawę wspominamy jednak miło a samą wycieczkę do
doliny Pięciu Stawów Spiskich polecamy każdemu chociaż wymaga to trochę
sprawności fizycznej.