1 października 2016

Nie tylko Tatry - część II ... Ale ciagle Karpaty

Historia tej podróży zaczyna się nietypowo, bo w pracy. Tak, jest to zapis wyjazdu w delegację. Typowe jest to, że choć nie jestem Krakowiakiem wyrzuconym za skąpstwo i wcale nie mieszkam w Poznaniu, to jednak jestem Polakiem i jeżeli mam wydać 5 zł, albo 2 zł, to nie wydam nic. Podobnie było i tym razem. Ponieważ na dojazd do Jassy w Rumunii dostaliśmy z kolegą ryczałt, to postanowiłem trochę się pomęczyć i wydać jak najmniej. Padło oczywiście na podróż samochodem wyposażonym w instalację LPG.

Aby nadać kontekst - krótki opis trasy: Warszawa - Przemyśl - Dukla - Słowacko-Węgierskie Pogranicze - Satu Mare (już Rumunia) - Bystrzyca - Gura Humora (tak, w rumuńskim "góra" piszemy przez u otwarte) - Jassy. Powrót prawie tą samą trasą, ale, z przyczyn oczywistych, na Węgrzech przez Tokaj. Drogi w zasadzie na całej trasie są dobre. Gaz można też dostać, ale łatwiej w Rumunii, niż na Węgrzech czy Słowacji. Ostatnia nieciekawa informacja: To co wprowadził już Orban na Węgrzech i jakiś słowacko-orban na Słowacji spowodowało, że zatankować, czy zjeść w restauracji w niedzielę popołudniu (nie mówię już o zakupach w sklepie) jest niemal niemożliwe. To już wolę żeby Polska była jednak drugą Irlandią, niż drugimi Węgrami :) Rumunia oczywiście tętni życiem.

Wracam do tematu. Żeby było ciekawiej zacznę od końca, i od środka, czyli opiszę tylko powrotna trasę i tylko na odcinku Górskim. Reszta jest raczej nieciekawa.

Odcinek górski zaczyna się na granicy regionów Mołdawii i Bukowiny.
Mołdawia to rejon Rumunii który graniczy z Mołdawią. Tubylcy mówią, że Rumunia to w zasadzie powinna nazwać się "Wielka Mołdawia" (w luźnym tłumaczeniu), a granica między Mołdawią a Rumunią to tylko granica polityczna. Mój rozmówca - Mariusz - mówił także, że sama nazwa Rumunia wywodzi się z tego, że są oni taką romańską wyspą wśród Słowian (i Węgrów), a tak na prawdę to jest to właśnie "Wielka Mołdawia".
Żegnamy więc nizinne krajobrazy mołdawskie:





I witamy pierwsze, pagórkowate krajobrazy Bukowiny:




Sama nazwa - Bukowina - brzmi dość znajomo, podobnie jak sporo miejscowości w Karpatach rumuńskich. Rzeczywiście, wpływy słowiańskie są tu widoczne. Podobnie jest z architekturą, ale w tym wypadku trudno powiedzieć, kto na kogo wpływał. Może to taka karpacka architektura:

 


Ciekawe są detale, zupełnie inne niż w polskich Karpatach. Nie chodzi mi oczywiście o antenę satelitarną:


Ale wróćmy do drogi i do gór. Po krótkim, płaskim odcinku początkowym prowadzącym przez dolinę wjeżdżamy na serpentyny. Przypominam, że drogi są dobre, a kręte odcinki górskie wygodne i szerokie. Można wyprzedzać. Zwykle nie ma wyznaczonych pasów ruchu. Z resztą lokalni kierowcy traktują przepisy drogowe raczej informacyjnie i nie biorą ich sobie do serca. Mimo wszystko czujemy się bezpiecznie, nawet w momencie gdy na serpentynie TIR wyprzedzał TIR-a . Cała akcja była tak szybka, że nie udało mi się jej uwiecznić. Wyprzedzanie wszechobecnych bryczek to norma:


Serpentyn na drodze E58 jest sporo, zarówno w górę jak i w dół. Nie liczyłem, ale mój żołądek na pewno długo ich nie zapomni:


Kiedy już pokonaliśmy drogę stromo pod górę, wjechaliśmy na płaskowyż. Krajobraz ten ciągnie się przez całe Karpaty, jest trochę wysokich szczytów, ale niewiele wyższych niż zagłębienie, miejscami dolina rzeczna, po którym prowadzi droga. Krajobraz jest dość urokliwy i zdjęcia z pewnością tego klimatu nie oddają:



Pojedyncze domki zmieniają się w małe wioski, w których często można kupić owoce, warzywa, garnki i gigantyczne kotły z chłodnicą (do destylacji alkoholu) oraz inne rzeczy. Krajobraz jest jednak mozaiką lasów, łąk oraz tych małych wiosek. Czasami jesteśmy wyżej, a czasami niżej niż otaczające szczyty gór.


Droga w centralnym odcinku położona jest na wysokości około 800 m npm. Przeważnie szczyty wzdłuż drogi sięgają niewiele ponad 1000 m npm., zaś najwyższe góry w okolicy dochodzą do 2000 m npm. Góry przypominają takie pomieszanie Beskidu Żywieckiego z Bieszczadami. Ale przestrzenie są, wg mnie, większe niż Bieszczadach.

Przed samym zjazdem z gór dojeżdżamy do Piatra Fantanele, gdzie na skalistym szczycie znajduje się "słynny krzyż":

Jednak, rzekomo, największa atrakcją jest okoliczny zamek Drakuli, który okazał się być tylko kiczowatym hotelem. Niemniej, uwieczniłem: 


Podobnymi serpentynami jak pod górę, zjeżdżamy w dół i witam pierwsze wioski Siedmiogrodu, które jakoś nie budzą wygórowanych uczuć estetycznych:

Jeszcze ostatnie spojrzenie na Karpaty z siedmiogrodzkich nizin i za po kilku zakrętach już więcej się nie widzimy.


No właśnie. Czy warto wrócić? Dla wielbicieli długich wędrówek w łatwym i pięknym terenie centralna Bukowina jest z pewnością gratką. Rodziny z dziećmi (nastoletnimi), czy wyprawa studencka na pewno będą zadowolone. Dla osób które poszukują mocnych wrażeń jest to zdecydowanie za mało. Lokalsi są bardzo przyjaźni i, choć często nie znają angielskiego, łatwo się z nimi dogadać. Jeśli ktoś dobrze zna francuski, czy włoski, to pewnie będzie mu się łatwiej zorientować. Ale mój przykład świadczy o tym, że nie jest to wymagane. Ceny noclegów są dość niskie, za dwójkę ze śniadaniem zapłaciliśmy w hotelu 3* w Bystrzycy ok 130 zł, zaś za dwójkę w hotelu akademickim (bardziej akademik, bez śniadania) w Jassy ok 60 zł. Ceny żywności są podobne, a w sklepach w zasadzie to samo (poza winami rumuńskimi i mołdawskimi, które są zdecydowanie tańsze i łatwiej dostępne niż w Polsce). Ceny paliwa raczej nieco wyższe, ale jaki to ma znaczenie w wędrówce? 

Czy wrócę? Może z nastoletnimi dziećmi. Czyli za ponad 10 lat :)

Ale pomęczyć się samochodem było warto. Na pewno nie zapomnę tych krajobrazów, które zobaczyłem.


Tomek




28 września 2016

Nie tylko Tatry i dybanie !

   W niniejszym poście jak to czasami u nas bywa, będzie tylko spowiedź, niebywałe opowieści oraz dybanie górskie od Mariusza. Może nawet jakieś ciekawostki i w związku z tym oddajemy was w jego ręce!
   Jako, że moja praca daje mi dość duże możliwości do podróżowania po naszym pięknym kraju podczas trwającej już „dobrej zmiany”, staram się ją wykorzystywać w pełni. Oczywiście nie zawsze jest czas oraz chęci ponieważ praca bywa czasami męcząca a pogoda często nie zachęca. W związku z tym, że naszą pasją są góry, gdy tylko mogę poszukuje jakiegoś szczytu do zdybania w pobliżu mojego tymczasowego miejsca zamieszkania.
   Tym sposobem moją delegacyjną przygodę rozpocząłem przebywając w pobliżu Kędzierzyna-Koźla (K-K). Razem z koleżanką zatrzymaliśmy się tam w związku z prowadzonymi przez nasza firmę pracami geologicznymi. Zaciekawiona moja propozycją dybania, rozpoczęliśmy poszukiwania czegoś ciekawego dookoła. Naszą pierwszą ofiarą była góra związana bezpośrednio z naszą pracą. Góra Świętej Anny bo o niej mowa to najwyższe wzniesienia grzbietu Chełma na Wyżynie Śląskiej. Wysokość nie powala ponieważ jest to jedynie 408 m npm jednak nie wysokość jest tutaj najważniejsza. W przeszłości znajdywały się tutaj kamieniołomy nefelinitu oraz wapienia. Dodatkowo samo wzgórze jest związane z trzeciorzędowym wulkanizmem i jest to jeden z nieczynnych i wygasłych już wulkanów, które znajdują się w Polsce. Sam stożek jest już zerodowany jednak jest to bardzo ciekawe miejsce dla ludzi, których interesują się geologię ale i nie tylko. Sama góra jest obecnie rezerwatem a w jej obrębie znajduje się geopark w związku z cennymi geostanowiskami oraz ze względu na unikatowe walory geologiczne. Na miejscu znajdziemy przejawy metamorfizmu, deformacje, uskoki, zapadliska i formy krasowe. Góra jest doskonale widoczna z daleka i jest wspaniałym punktem widokowym. Poniżej kilka zdjęć.



 
   Druga góra to również wizyta w okolicy K-K. Oprócz przejadania się w miejscowych restauracjach oraz nadużywania Mc Flurry, tym razem z koleżanką wybraliśmy się na koniec świata i w pobliże naszej granicy. W poszukiwaniu owej góry czyli Biskupiej Kopy o wysokości 890 m npm, najwyższego szczytu Gór Opawskich (w naszym kraju) przebadałem literaturę i ustaliłem, że około 30-40 minut to dobre wyliczenie. Udaliśmy się pod podnóże góry a podczas jazdy autem droga stawała się coraz węższa i zdołaliśmy dostać się do końcowego parkingu. Dalej konsternacja, ponieważ na tablicy widnieje czas 2 h na mój wymarzony szczyt. Koleżanka właśnie zaczyna opowiadać, że robi się głodna (co oznaczało nigdzie nie idziemy głąbie bo nawet czasu wejścia nie umiesz sprawdzić) i dybanko było niepewne. Jako, że łatwo się  nie poddaje postanowiłem poszukać innej drogi. Szybka wizyta w google i z czeskiej strony wejście zajmuje około 30 minut. Szybka przeprawa do naszych południowych sąsiadów i zaraz po tym delektowaliśmy się prawie żadnym widokiem z góry, ponieważ góra jest bardzo zalesiona. Widoki są głównie na stronę czeską jednak polecamy wejście ponieważ jest bardzo przyjemne. Ciekawsza jest sama droga asfaltowa, która jest bardzo podobna do tatrzańskich serpentyn. Góra zbudowana jest z dewońskich skał- fylitów, czyli drobnoziarnistych łupków krystalicznych. Są to skały metamorficzne i są bardzo charakterystyczne dla Sudetów. Dodatkowo na samej górze znajduje się wieża widokowa o wysokości około 18 m oraz niedaleko schronisko PTTK. Na wieżę jednak nie wchodziliśmy ponieważ byliśmy już wtedy bez picia oraz nieziemsko głodni. Dodam, że podróż do samej góry trwała ponad godzinę w jedną stronę. Wejście, zwiedzanie i zejście zajęło nam 58 minut, dystans 3,66 km. Link do aktywności w której znajdują się również zdjęcia- zdjęcia z Biskupiej Kopy . Poniżej widok z podejścia.
 
   Kolejne góry to bardzo aktywne trzy dni w moim kalendarzu. Moja delegacja związana była z wyjazdem do Wrocławia a później już wizyta w Bolesławcu i Legnicy spowodowana audytami środowiskowymi. W przerwach pomiędzy lokalizacjami i audytami wpadłem na pomysł szybkiego zwiedzania. Szybkie wyliczenia za pomocą googla i okazało się, że mam około 2,5 – 3 godzin wolnego w środku dnia. Mapa oraz wcześniejsze rozpoznanie wykazało, że nie byłem jeszcze na Ślęży. Najwyższy szczyt Przedgórza Sudeckiego wznoszący się na wysokość 717 m npm. Ślęża to piękna góra i imponująca wysokość względna, około 500m oraz kolejne ciekawe miejsce dla geologa. Góra zbudowana jest z granitów i gabra. Co więcej skały z których jest zbudowana to pozostałość dna oceanicznego, dokładniej skorupy oceanicznej (obecnie na lądzie) co nazywane jest ofiolitem. Wiek skał datowany jest na przełom dewonu i karbonu czyli na czas orogenezy waryscyjskiej. Dodatkowo w okolicy znajduje się intruzja granitowa datowana na późny karbon, która obecnie buduje masyw Strzegomia i Sobótki. Zdania co do powstania góry były długo podzielone oraz wiązano ją również z wulkanizmem, głównie ze względu na jej wygląd. Obecnie uważa się, że do uformowania doszło w neogenie poprzez wyniesienie w wyniku ruchów tektonicznych. Od lat 50 ubiegłego stulecia góra jest rezerwatem krajobrazowo-geologicznym i historycznym. Wystarczy tego off-topu i tych geologicznych bzdetów bo najważniejsze jest dybanie. Google pokazało najszybszą trasę w postaci 1 h i dla mnie było to wystarczające. Odziałem się na parkingu na przełęczy Tąpadła w wygodniejsze ubranie i ruszyłem do góry. Droga jest oczywiście bardzo łatwa więc nie zatrzymywałem się w ogóle i dotarłem na szczyt po 32 minutach. Przed zejściem wpadłem jeszcze na odnowioną wieżę widokową, która robi wrażenie. Żeby nie było nudno to zejście trwało trochę szybciej ponieważ moje buty zaczęły mnie obcierać gdy szedłem. W związku z tym musiałem biec…oczywiście powoli i zajęło to 22 minuty. Dalej link do aktywności, w której znajdziecie też zdjęcia- zdjęcia ze Ślęży.

   Tego dnia było mi mało i po skończonym audycie kierowałem się w kierunku Bolesławca. Ponownie zaczęły się piękne widoki i zjechałem z autostrady. Wjeżdżając na drogę w kierunku Lwówka Śląskiego powitała mnie wspaniała tablica informująca mnie, że wjeżdżam w krainę wygasłych wulkanów. Więcej nie rozmyślając wpisałem w google wygasły wulkan i już kierowałem się uzyskanymi wskazówkami. Tym razem na mój celownik wybrałem Ostrzyce Proboszczowicką. Szczyt ten znajduje się na Pogórzu Kaczawskim i ma wysokość to 501 m npm. Wybitność może nie jest zbyt duża jednak szczyt z daleka mocno się wyróżnia, stąd jego nazwa. Jest to wulkaniczne wzniesienie o dość stromych zboczach i wyraźnym wierzchołkiem. Samo wzniesienie ma zróżnicowaną budowę i zbudowane jest z mioceńskich wulkanitów, bazaltów, bazanitu. Jest to część rdzenia dawnego wulkanu tarczowego o lawie zasadowej. Skały są bardzo ciemne a nawet prawie czarne. Na samym szczycie znajdują się niewielkie skałki. Szczytowe partie tej góry to rezerwat z chronionym bazaltowym gołoborzem i stanowi znakomity punkt obserwacyjny. Dłużej nie czekając zaparkowałem auto przy drodze i ruszyłem do góry. Niestety obtarcia były znaczne więc czasami podbiegałem. Po osiągnięciu wierzchołka już zbiegłem do samego dołu gdyż tylko wtedy nie bolało. Trasa dość szybka i google ponownie pokazało ponad 45 minut do góry. W związku z tym, że jakoś nie ufałem mojemu miejscu parkingowemu trochę przyspieszyłem i w dwie strony wyszło 27 minut. Dalej kilka zdjęć oraz link do aktywności, w której znajdziecie też kilka zdjęć z wejścia na szczyt- zdjęcia z Ostrzycy.

 
 
 

29 sierpnia 2016

Update

     
   W tym roku nasze górskie plany zostały drastycznie zweryfikowane i niestety wyjazd alpejski odbędzie się dopiero w 2017 roku. Jest to małe rozczarowanie jednak plany urlopowe się zmieniły jednak co się odwlecze to nie uciecze. W tym roku zdobyliśmy kilka porządnych lokalów Mc Donald’s, KFC, Costa Coffee a nawet ze 2 czy 3 góry. Na pewno będziemy walczyć o wypad powiązany ze zdobyciem Lodowego Szczytu (dobrze widoczny na zdjęciach powyżej i poniżej) a może i kolejnej niespodzianki. Nastąpi to w tym roku w październiku bądź listopadzie. Termin wyjazdu podyktowany jest niestety pracą i wyjazd zależy tylko od wolnych dni, które się pojawią. Mamy wielkie ambicje żeby TOP 3 szczytów tatrzańskich zamknąć w tym roku i z początkiem przyszłego przygotować się na wyższe zdobycze, które mamy w planach. Na razie to tylko dybanie (rozmyślanie), jednak na początku przyszłego roku planujemy zdobyć wysoki 2000 tatrzański żeby przygotować się na alpejskie szczyty. Zobaczymy czy będzie to Gerlach, Wysoka, Rysy czy może coś zupełnie innego ale wiemy, że musimy ćwiczyć.
   Tyle o naszych planach a już niebawem pojawi się filmik z wyprawy w Tatrach Zachodnich. Była ona jedną z ciekawszych dodatkowo połączona z przepięknymi widokami. Pomimo dość długiego marszu w iście tropikalnych warunkach, trasa była naszpikowana atrakcjami oraz dużą dość ilością żelastwa. Polecamy każdemu ponieważ droga ogólnie jest bardziej wyczerpująca i można ją oczywiście podzielić na krótsze odcinki. Nasza trasa miała ponad 20 km jednak profil trasy był niczym roller coaster (góra i dół). W najbliższych dniach pojawi się również krótka relacja z naszego drużynowego wejścia na Rysy (dawno obiecana). Po wielu tygodniach udało się nam dotrzeć do ściśle tajnych zdjęć z aparatu pozostałych osób uczestniczących w wyprawie.  Zdjęcie na początku posta to klasyczny widok z Rysów gdy jest "normalna" pogoda. Zdjęcie poniżej to niestety warunki jakie my napotkaliśmy, jedyny moment ze znośną widocznością...
 

13 sierpnia 2016

Czerwcowy Gerlach

   Cała historia bierze swój bieg w okolicach marca, gdy niestety nasz atak szczytowy na najwyższy szczyt Karpat się nie powiódł. Myśleliśmy o tym non stop i nie dawało nam to spać. MU wezwał wsparcie w postaci Marcina „Cacka” i od tej chwili wiadomo było, że grupa będzie w najmocniejszym możliwym składzie. Magiczną datą miała być sobota 11 czerwca.  
   Od praktycznie środy poprzedzającej atak myśleliśmy tylko o jednym. MU w każdej możliwej chwili sprawdzał pogodę i była ona wręcz znakomita. Począwszy od deszczu, mgły, ujemnych temperatur po opady gradu i śniegu. Słońca miało być tyle ile w porze monsunowej w Azji. Słowo się rzekło i uznaliśmy, że od 2-3 godzin słońca na dzień nam wystarczy. Podbudowani dobrymi prognozami oraz nowymi zakupami byliśmy zwarci i gotowi. Wyjazd zaplanowano na godzinę poranną w okolicach 11. Tomek jako prawdziwy pracownik naukowy musiał coś dokończyć na wydziale ponieważ jest najbardziej kompetentny. Po brakach w wyposażeniu FP (ręczniczek, a lubi się kąpać) i powrotach do domów MU i MW (po co nam kurtki) ruszyliśmy! Atmosfera w samochodzie była znakomita i każdy wiedział po co tam jedziemy. Gdy dotarliśmy na miejsce pogoda była bardzo dobra ale widać było, że wyższe partie Tatr są jeszcze w śniegu. Odprawa odbyła się na hali w Małym Cichym i ustaliliśmy godzinę wyjścia na 01:00.


W planach była pierwsza połowa meczu otwarcia EURO 2016 we Francji oraz jedno piwko (bądź dwa lub trzy). Obkupieni w  puszeczkę zwycięstwa, po sprawdzonych wspaniałych prognozach pogody poszliśmy spać. 


W nocy i śnie który w naszym wykonaniu był dość  krótki udawaliśmy, że za oknem nie pada ulewny deszcz. Opad ustał koło 00:00 a o 00:30 chyba wstaliśmy. Tutaj rozpoczyna się właściwa przygoda.  
   Po szybkim zebraniu i jakiejś zupce wychodzimy w mroku i napierążamy na Słowacje. Nic nie widać ale najważniejsze, że Wyżne Hagi rozpoznamy chyba wszędzie. Stajemy w naszej ulubionej (myślałby kto) zatoczce zakładamy plecaki, czołówki i równo o 02:00 ruszamy ostro do góry. Droga do Batyżowieckiego Stawu jest od dzisiaj najbardziej znienawidzoną drogą w Tatrach (wygrywa nam z Skrupniów Upłaz i Jaworzynką z Kuznic, które zaliczyliśmy chyba z 30 razy). Po dojściu do Stawu widać, że zaczyna świtać. 


Mijamy staw coś po 04:00 i jedziemy dalej. Na próbie meldujemy się koło 05:00 i nie stanowi ona dla nas żadnego problemu. Nie zakładamy nawet szpeju tylko lecimy na żywca. 



Stąd wiemy, że czeka nas jedynie ciężkie podejście w śniegu ale w teorii bez trudności.
   Podejście rzeczywiście jest trochę żmudne a śniegu jest dalej bardzo dużo (w niektórych miejscach ponad 0,5 m). Idziemy dość szybko i wiemy, że tym razem nic nas nie powstrzyma. 



Zegarek MU pokazuje coraz wyższe wartości i dla większości z nas wejście na 2600 to rekord. 



Ostatni odcinek to podejście Żlebem Batyżowieckim do skał po których prowadzi końcowy odcinek drogi. Prognozy nie kłamał i w nocy padał tutaj śnieg z czymś co od razu zamarzało. Jak każdy się może domyślać wchodzenie w czymś takim to prawdziwa przyjemność. Po drodze mijamy jeszcze jakieś stare i nawet nie potrzebne łańcuchy. Samo wejście na szczyt jest już raczej bez historii, zupełnie inaczej niż na np. Wysokiej. Tutaj przed samym wierzchołkiem mamy jakieś trudności i klamry kawałek niżej. Odczuwamy jednak ekscytacje i ogromne zadowolenie gdy o 6:55 meldujemy się na górze. Zegarek pokazuje 2654 jednak wyżej wejść się nie da. Tutaj jest zdecydowanie zimniej oraz mamy jakieś widoki. Wieje niezmiernie zimny wiatr a my rozkoszujemy się puszeczką oraz widokami. Na 2655 m npm jest niesamowicie a poziom tlenu spadł na jakieś 72% albo nawet i mniej ale tym już nikt się nie przejmuje. 







Chwilkę później na szczycie melduje się Filip, który zawsze zabezpiecza nasze tyły i czujemy się najbezpieczniej. Spędzamy na szczycie około 50 minut i gdy zaczynamy schodzić mijamy pierwszego słowackiego przewodnika z klientem. Nic nie mówi ale patrzy się na nas jak na cztery stracone banknoty z nominałem 100€.
   Zejście to praktycznie droga bez historii gdyż lecimy na ogromnej ekscytacji po naszym dokonaniu. Mijamy wszelkie trudności na próbie, którą teraz możemy chyba przejść nawet po ciemku i omacku. Następnie schodzimy bezpiecznie do białych skał, które wyznaczają koniec lub początek drogi przez Batyżowiecki Żleb. Nie było śmiałków na standardową drogę przez Wielicką Próbę. 


Widocznie było jeszcze za wcześnie. My na swojej drodze od Hag na sam Szczyt minęliśmy około 10 osób w tym trzech lub czterech przewodników. Dodajmy, że szlaku na Słowacji były jeszcze w tym momencie zamknięte.
   Docieramy do samochodu i wracamy do domku gdzie czeka na nas specjalny model Whiskacza. 


W związku z tym idziemy spać na 2 godziny (jednak 2,5 godziny snu to za mało) po czym ruszamy na podbój świata do Zakopanego. Tradycyjnie Costa Coffee oraz inne atrakcje powodują, że mamy kolejny plan o którym czytaliście już wcześniej. Świętujemy dopiero wieczorem przy meczu EURO i decydujemy się na kolejny szczyt.

   Już niebawem opublikujemy relację z wejścia na Rysy. Wyprawa się udała jednak znowu pogoda nie była najlepsza. Zajawka w postaci zdjęcia poniżej. 

Prawie Rysy

 Polski wierzchołek z siostrzenicą

Prawdziwy, niestety słowacki wierchołek

26 lipca 2016

Wtorkowe opowieści

   Z racji tego, że mamy wtorek czyli zgodnie z naszymi obietnicami czwartek (maszyna do odbywania podróży w czasie opatentowana by nasz team) chcielibyśmy wam przedstawić plany budowy dróg na najbliższy wyjazd. W poprzednim poście dotyczącym zdobywania Łomnicy, wspomnieliśmy jedynie, że coś będzie się działo.
   Najbliższy wyjazd w nasze ukochane Tatry jest ściśle związany ze wspaniałym i doniosłym wydarzeniem przy którym Szczyt NATO (odbywający się w Warszawie na początku lipca) to przy tym wizyta w Mc Donald's. Również ŚDM (Światowe Dni Młodzieży w Krakowie)  to przy tym pikuś. Nie będziemy was trzymać w niepewności a ponieważ wizyta prezydenta Cachiagijna Elbegdordża (prezydent Mongolii) jest prawie potwierdzona na 0,5% to będzie to Ślub i Wesele naszych znajomych w tym naszej kompanki górskiej a zarazem przyjaciółki. Asia M. to dziewczyna, która (razem z Kitkiem) zdobyła jako pierwsza na świecie, jednąa z najwyższych gór o nawie Pachoł w Tatrach (i na świecie). Tuż po 10:30, 30 sierpnia 2015 już nikt z naszej grupy nie dotarł na wierzchołek tego niebezpiecznego szczytu jakim jest Pachoł. Samo pochodzenie nazwy szczytu jak i szczegóły z jego zdobycia są nieznane i są owiane mroczną tajemnicą. Wracając do tematu tej niezwykłej historii to niebywałe wydarzenie odbędzie się 6 sierpnia. Idąc tym tropm i zasadą indukcji matematycznej, skoro uroczystości odbywają się w uroczej miejscowości nieopodal naszych wspaniałych, polskich gór, grzechem byłoby nie połączyć przyjemnego z przyjemnym.
   Już w czwartek 4 sierpnia, niezmiernie silna grupa, która składać się będzie ze specjalnych członków nadzyczajnych planuje zdobyć Rysy od słowackiej strony. Dla niektórych będzie to przeprawa dziewicza a dla niektórych kolejne dybanie. Najważniejszy jest fakt, że będą nam towarzyszyć Państwo Młodzi (a może i nawet tata Asi M.). Pozostali członkowie drużyny oprócz młodej pary to MU, FP, Ania "Kitek", rodzice MU oraz jego siostrzenica. Niewykluczone, że dołączy ktoś jeszcze. Teraz chyba o wiele łatwiej zrozumieć dlaczego wybieramy tą bardziej wymagającą drogę przez słowackie pustkowia. Zdjęcie powyżej przedstawia widok na: od lewej, Rysy, Gerlach, Wysoką oraz Kończystą.
   Żeby nie było zbyt łatwo, to drugi dzień (dla niektórych trzeci w tatrzańskiej pułapce), w przedweselny piątek, już w o wiele bardziej okrojonym i dostojnym składzie, uda się na jeden z najsłynniejszych szlaków, ponoć najtrudniejszy w Tatrach czyli Orlą Perć. Niektórzy mają już nawet całość za sobą (MU, przejścia cząstkowe i całość jednego dnia), ale FP oraz tata MU planują przejście od Świnicy po zleb Kulczyńskiego a może i dalej. Oczywiście w sobotę zjawimy się cali i zdrowi aby uczestniczyć w najważniejszym wydarzeniu lata oraz roku. Na koniec polecamy jeszcze jeden z naszych poprzednich wpisów, który dotyczył trudności szlaków oraz kolorów ich oznaczania gdzie znajdziecie kilka zdjęć z OP- http://impossibleisnothingtnf.blogspot.com/2016/06/czy-wiesz-ze-czyli-wielki-powrot.html
   Oczekujcie cierpliwie na film z Łomnicy, który pojawi się w czwartek, zresztą jak zawsze!
 
P.S. dobrze, że już czwartek bo już tylko piątek i weekend, oczywiście w naszej rzeczywistości. Oświadczamy, że nie podajemy wyników Lotto.
 

18 lipca 2016

Druga zdobycz czyli Łomnica

 
Nawiązując do haseł reklamowych sieci handlowych Lidl i Biedronka, „och jak tanio”, „tak tylko” oraz „tylko teraz”, nasze brzmi raczej „dopiero teraz”. Ponownie zaliczymy chyba „Walk of shame” jak z popularnego serialu Game of Thrones. Wracając do tematów górskich ponownie liczymy na wasze wybaczenie. Tak, jak zostało to już wcześniej wspomniane, udało nam się zdobyć dwa szczyty Tatr w tym Gerlach. Relacja ze zdobycia drugiego szczytu owianego od początku delikatną i mroczną tajemnicą została przygotowywana bardzo starannie ponieważ  była to również niespodzianka. Prawdę mówiąc emocje nadal są odczuwalne, oczywiście te pozytywne uczucia, a obie wyprawy są dalej gdzieś blisko w naszej pamięci … piękna sprawa!

Radość jaka panowała w sobotnie południe, po zdobyciu giganta Karpat była niesamowita. Postanowiliśmy resztę dnia poświęcić na odpoczynek i regenerację, ponieważ na niedzielne przedpołudnie, przed powrotem do Warszawy, zaplanowaliśmy sobie skoczyć na Łomnicę. Tego nie wymyśliłby nawet Krzysztof Kononowicz w swoich planach budowy dróg zimową porą. Tak kochani, na Łomnicę, czyli drugi najwyższy szczyt Tatr, jedyne 2634 m npm. Wysokość jak na nasze standardy bardzo wysoka, na nawet Europejskie dość niewielka. Dla nas jednak była to świetna wyprawa, zdaniem wielu nawet o wiele ciekawsza niż ta na Gerlach.

Łomnica jest bardzo specyficzną górą, oferującą niespotykane chyba nigdzie indziej w Tatrach Wysokich możliwości usługi. Albowiem na szczyt możemy wjechać kolejką linową za jedyne, hmmm, kilkadziesiąt euro. Sam szczyt został zagospodarowany również nietypowo. Nie spotkamy tam charakterystycznego już krzyża czy skrzynki z zeszytem, w którym możemy się wpisać. Przywita nas raczej kelner w garniturze i zaprosi do restauracji na kieliszek wina. W ofercie jest również nocleg dla kilku osób z szampanem a spać możemy w apartamencie. Wokół budynku jest taras widokowy, kilka stolików i ławek oraz kawałek wystającego metalowego pomostu. Osobiście nam to nie odpowiadało. Gryzie się to z naturą, z surowością gór, z krajobrazem. Oczywiście jest to opcja dla grupy ludzi, która nie dałaby rady zdobyć tego pięknego szczytu o własnych siła. Czasami sami korzystamy z wyciągów i kolejek np. gdy śpieszymy się na dłuższą wycieczkę i wydajemy ostatnie pieniądze na kolejkę na Kasprowy Wierch. Wracając do wątku głównego..

Kończąc Whisky Single Malt w naszej głowie zakiełkował pewien pomysł, którego nie udało się zrealizować w marcu. Wstajemy rano i zdobywamy jeszcze jedną górę. Niestety na Lodowy było trochę daleko a prawie wszyscy (bez Marcina) musieliśmy zjawić się w pracy w poniedziałek. Uznaliśmy, że sposób light & fast to będzie odpowiednia metoda na podejście Łomnicy. W Tatrzańskiej Łomnicy stawiliśmy się jeszcze przed 8:00 rano, wjechaliśmy jak najszybciej na Łomnickie Pleso, aby wyruszyć pierwszą kolejką na Łomnicke sedlo. Tak, dobrze przeczytaliście, kolejką, nie pomyliliście się J Zdecydowaliśmy się na wjazd na przełęcz na wysokość 2190 m npm. Trzy argumenty, które były decydujące: czas, tego samego dnia wracaliśmy do Warszawy, po drugie trudny poprzedni dzień i wymagające podejście pod króla Tatr i Karpat oraz w końcu po trzecie, bardzo nudne, długie podejście nieoferujące żadnych przyjemności pod Łomnicę. W marcu mieliśmy przyjemność podchodzenia na Skalnate Pleso (po tym jak zaczęło fukać) i kolejki przestały działać. Jednogłośnie zdecydowaliśmy, że drugi raz nie piszemy się na to.

Po około 40 minutach byliśmy na Łomnickiej Przełęczy, ponieważ musieliśmy się 2 razy przesiadać. Od przełęczy ruszamy granią, dobrze widoczną wydeptaną ścieżką. Dosyć łatwe, monotonne podejście zakosami omijającymi większe skałki. Kilkadziesiąt minut później docieramy do miejsca, w którym droga się urywa, a przed nami wyłania się nieduży żlebik, w którym nadal zalegał śnieg. Z pomocą czekanów trawersujemy żleb. Śnieg jest przyjemny, mokry, przez co czujemy się bezpiecznie, stawiamy pewne kroki. Za żlebem idziemy chwilkę rumowiskiem skalnym, pokonujemy kolejny żleb, tym razem podchodzimy nim do góry. Towarzyszy nam cały czas śnieg. Żleb się skończył, zaczynamy się wspinać. Jest troszkę nieprzyjemnie. Pogoda jest kiepska, troszkę pokapało w nocy, idziemy cały czas w chmurach, widoczność jest ograniczona, nie widać nic. To wszystko sprawiło, że skały są mokre i każdy krok wymaga pełnego skupienia. Na szczęście po chwili naszym oczom ukazały się łańcuchy. Pomagają nam one bardzo w wspinaczce i towarzyszyły nam do samego szczytu. Po drodze minęliśmy również małą drabinkę. Tutaj mała uwaga i ostrzeżenie. Na Łomnicę nie prowadzi żaden szlak, tzn. kiedyś oczywiście był, ale został zamknięty (jak wszystko na Słowacji). Przez to wszelkie żelastwo jest albo demontowane, a na pewno już nikt go nie konserwuje. Mieliśmy okazję sprawdzić ten stan rzeczy, a mianowicie jeden z łańcuchów, jego mocowanie, było w kiepskim stanie i jak się okazało w ogóle nie było przymocowane do skały. Także jeśli widzicie wszelkie pomoce, w postaci łańcuchów, klamer, drabinek, nie ufajcie im bezgranicznie, a tym bardziej w miejscach starych, zamkniętych już szlaków. Wracając do naszego wejścia to było zupełnie inne niż na Gerlachu. I znowu to wspaniałe uczucie, wszechobecna adrenalina, skupienie. Tylko my i skała, człowiek i natura oraz najlepsza natura czyli zdobycie szczytu i stanięcie na samym czubku góry. Zbliżając się do szczytu, widzieliśmy na tarasach ludzi, którzy zdążyli wjechać już pierwszą kolejką. Wywołaliśmy niemałe poruszenie i praktycznie wszyscy na szczycie robili nam zdjęcia. Mieliśmy swoje 5 minut i prawie rozdawaliśmy autografy, ludzie podchodzili do nas, zagadywali, robili zdjęcia oraz pytali jak się tutaj dostaliśmy. Dla nich wyglądaliśmy jak kosmici w kaskach, uprzężach ze szpejem i z czekanami w rękach. Niekiedy turyści byli w czapeczkach, japonkach i krótkich spodenkach. Bardzo miłe zwieńczenie i finał naszego podejścia. Na szczyt dotarliśmy po niecałych 2 godzinach spokojnego podejścia, byliśmy zaraz po 11. Tam chwila oddechu, naładowaliśmy baterie, uwieczniliśmy zdobycz kilkoma zdjęciami i zwiedziliśmy wspomnianą już restaurację. Dodatkowo byliśmy podglądani przez nasze ukochane czyli Olę, Ulę oraz Anię z kamerki internetowej i mamy nawet jakieś zdjęcie. Niestety nie mieliśmy widoków, tego dnia pogoda nas nie rozpieszczała, cała Łomnica oraz Tatry schowane były za chmurami.

Zejście było już tylko formalnością, ale robiliśmy to bardzo uważnie i zostaliśmy skoncentrowani aż do końca. Zajęło o wiele mniej czasu niż wejście i było łatwiej ponieważ droga była nam już znana. Fragment z łańcuchami dał nam trochę potrzebnej adrenaliny. Raz czy dwa musieliśmy się trochę wrócić ponieważ zeszliśmy trochę za nisko i było nieciekawie. Ogólnie wycieczka była wspaniała i wreszcie do naszej rajskiej miejscowości mogliśmy wrócić jako zwycięzcy. Pytająca Gaździna po naszym powrocie trochę jakby niedowierzała naszych zdobyczy w ten weekend. Po godzinie  15:30 byliśmy gotowi do odlotu i rozpoczynaliśmy z tabletem przygodę polskiej reprezentacji na Euro 2016 we Francji. Oczywiście niezbędne postoje w MC pomogły nam przetrwać tą bardzo komfortową oczywiście podróż w Skodzie Octavia 1.9 tdi. Poniżej kilka zdjęć z wyprawy.

Już w czwartek przedstawimy nasze plany na najbliższe tygodnie a znowu będzie się działo. Tym razem bardziej wakacyjnie oraz spokojnie i rodzinnie. W przyszłym tygodniu dodatkowo pojawi się film ze zdoobycia Łomnicy, na którym bardzo dokładnie widać skalę trudności oraz całe wejście.