4 stycznia 2017

Nie dla nas górskie przygody!

Słowem wprowadzenia miała być wysokogórska eskapada jednak jak nie urok to … pogoda. Krótki filmik z wyjazdu oraz nasze trasy - Filmik z wyjazdu, Nasza trasa na szczyt, Nasza trasa zejściowaTen ostatni czynnik niestety nam nie pomaga i bardzo często mamy pod górkę. Od połowy września planowaliśmy kolejny wyjazd i przez ten cały czas na przeszkodzie stały nam warunki pogodowe. Niestety mogliśmy wyjechać tylko na weekend, głównie z powodu pracy oraz rodzinnych obowiązków.  Po prawie 2 miesiącach postanowiliśmy zaryzykować. Całość historii doskonale opisze krótka rymowanka.

Koniec przygody wszyscy doskonale znamy
Pogody znów nie było więc z niczym wracamy.
Zapewne Lodowy szczyt kiedyś zdobędziemy,
Nie będzie to listopad bo prędzej spadniemy.
Na wiosnę na pewno tam wrócimy,
I tym razem konia zaskoczymy!


Wracając do głównej historii, kolejny wspaniały wyjazd zaczyna się na Mokotowie o 16:00, 10 listopada. W lokalu gdzie prawdopodobnie kręcili Pitbulla i gdzie mieszka najbardziej niebezpieczna z kobiet zbieramy wspólne graty i szykujemy się do odlotu w stronę południowej Polski. Nasza ulubiona już trasa, którą powoli nazywają „nową krakowską” to kolejny już przykład jak można fantastycznie spędzić z godzinę w korku w okolicach Częstochowy lub przy wyjeździe z Warszawy. Ogólnie jest wspaniale i ponownie staramy się zaliczyć prawie każdy MD oraz KFC po drodze. Oczywiście nie mamy zamiaru polecać kanapek ani też hot wingsów ponieważ nie jest to blog kulinarny. Gromadzimy odpowiednią ilość tłuszczyku i w zmroku zmierzamy już w stronę Słowacji.
W Jurgowie kierujemy się w kierunku Starego Smokovca. Tym razem na celownik obieramy dolinę Pięciu Stawów Spiskich. Schronisko Teryego ma być naszym domem przez następnych kilka dni. Plecaki mamy tak wypchane i ciężkie, że jadąc wspaniałymi górskimi serpentynami Octavia wyciska siódme poty. Turbina jest jednak w formie i w towarzystwie ponad setki saren, jeleni czy cokolwiek to było, docieramy na miejsce, czyli coś w rodzaju dworca. Tu wspaniale świecimy tyłeczkami i przebieramy się na górską akcję. Jesteśmy całkiem normalni w związku z czym o godzinie 2:50 parkujemy przy wylocie szlaku a o 3:00 ruszamy do długo wyczekiwanego boju. 10 minut, tyle zajęło na ubieranie plecaków i próba wciśnięcia whisky do jednego z plecaków (niestety się nie udało).  Przy dolnej stacji kolejki szynowej na Hrebieniok czekamy z 30 minut ale okazuje się, że w nocy kolejka nie jeździ (aż tak głupi nie jesteśmy, tylko się droczymy). Zwiedzamy nieznane nam Słowackie szlaki i powoli z wielkim ciężarem na plecach pniemy się do góry. Spotykamy po drodze liska chytruska o którym przypowieści dalej poruszają słuchaczy. Tym razem nie miał ze sobą upolowanej kurki także spokojnie się nam tylko przypatruje. 





  Około godziny 7:30 docieramy do schroniska i zrzucamy z siebie cały majdan na 3 dni. W plecaku mamy chyba wszystko co można znaleźć na bazarze Różyckiego na warszawskiej Pradze. Załatwiamy sobie miejsce w pokoju oraz zjadamy wspólnie posiłek. Liofilizatory są przepyszne także w odgłosach plastikowych sztućców padają słowa „Zjadaj”, mówiące o przepysznym smaku potrawy. 
Po śniadanku przepakowujemy się i bierzemy tylko rzeczy na akcję górską oraz mamy pierwszy kryzys (chyba był już  10 ale na potrzeby historii uznajemy, że pierwszy). Ustalamy, że przyda nam się krótki odpoczynek po 8,5 km marszu oraz przede wszystkim odrobina snu. Niestety ale poziom naszego niewyspania dopiero zaczął atakować. Od 6:00 na nogach i jedynie dwóch czy trzech godzinach snu w aucie odczuwamy dyskomfort. 45 minut słodkiego lenistwa i ruszamy do dalszego ataku.





Do tego momentu pogoda była wyśmienita. Niestety praktycznie zaraz po opuszczeniu schroniska zrobiło się zimniej a śnieg zaczął mocniej  prószyć. Nie było już tak przyjemnie ale nie było najgorzej. Piątek 11 listopada miał być najlepszym dniem na atak. Później niestety pogoda miała się znacznie pogorszyć. Około godziny 10:30 meldujemy się  przed ramieniem lodowego a nasze tempo wydaje się być znakomite zważywszy na sytuacje. 




Ruszamy do góry całkiem stromym stokiem. Niestety nie jest to żleb a na zdjęciach i materiałach innych osób wyglądało to zupełnie inaczej. W lato miejsce to stanowiłoby wspaniałe miejsce na grę w piłkę nożną lub baseball ale niestety śniegu jest bardzo dużo a co gorsza leży on na lodzie. Poruszanie bez czekana nie jest możliwe a raki nie pomagają. Chyba każdy z naszej trójki zaliczył krótkie ale emocjonujące obsunięcie, które spowodowało maksymalne skupienie. Niewzruszeni poruszamy się do góry podczas gdy nachylenie zmienia się na znaczne. Walczymy i idziemy do góry i ostatecznie rezygnujemy na około 2450 m npm. Racjonalna ocena sytuacji i warunków powoduje, że zjazd rynną należeć będzie do fantastycznego wyskoku z 200 m skały. Brak możliwości jakiejkolwiek asekuracji powoduje, że decydujemy się praktycznie jednogłośnie (w głębi serca każdy chciał iść dalej)  na jedyne rozsądne rozwiązanie naszej sytuacji i zarządzamy odwrót. Zejście plecami do stoku nie spodobało się nikomu więc do pewnego momentu schodzimy twarzą do stoku. Niestety ale nikt z nas nie był na tyle odważny żeby w kluczowym miejscu zrobić zdjęcie w związku z czym dokumentacja fotograficzna jest mniej okazała niż powinna. Świętowanie nastąpiło po ciekawym lecz emocjonującym zejściu. Zaopatrzeni w dwie puszki na ten wyjazdu musieliśmy sie pozbyć balastu.




Około 14 docieramy ponownie do schroniska i jemy zasłużony obiadek. Podczas wspólnej biesiady decydujemy się na chwilę odpoczynku i ustawiamy budziki na godzinę 18:00. Wtedy to mamy zamiar skosztować pysznego złotego trunku oraz jakiegoś słowackiego specjału. Co ciekawe w pokoju budzimy się rano koło godziny 7:00 zapewniając całemu schronisku akompaniament w postaci chrapania.
Robimy krótkie rozeznanie i ustalamy, że pogoda będzie fatalna w związku z tym nasze plany dobycia Baranich Rogów lub innego szczytu w okolicy odkładamy na  później. Wyglądamy za okno w okolicach 9 i już wiemy, że dalszy pobyt tutaj nie ma sensu. Około godziny 9:30 kończymy śniadanie, pakowanie i z ogromnym smutkiem uciekamy do domu.



Pomimo porażki jesteśmy zadowoleni i ponownie spotykamy liska. Po relacjach na stronach internetowych wiemy już, że nasz kolega lisek jest chytruskiem i często oraz chętnie przebywa koło ludzi. Zejście z doliny nie jest przyjemne i jest strasznie ślisko. 


Docieramy do stacji kolejki szynowej Hrebieniok (bardzo podobna do tej z Gubałówki) z chęcią skorzystania z niej żeby oszczędzić trochę czasu oraz sił. Dowiadujemy się, że kolejka nie jeździ i ku naszemu zdziwieniu oraz Słowaków pytających o ten fakt, wychodzimy ze stacji. Oczywiście jak to bywa na Słowacji, idziemy wzdłuż trasy i po już koło 10 minutach mija nas kolejka. W towarzystwie plugawych obelg schodzimy do auta gdzie zastajemy zamknięty na kłódkę szlaban. Obelgi wracają w postaci masowych wiązanek. Pakujemy się jednak oraz przebieramy w nadziei na wypuszczenie nas do naszego ukochanego kraju. Po 20-30 minutach ruszamy do Polski, trochę smutni, trochę szczęśliwi. Całą wyprawę wspominamy jednak miło a samą wycieczkę do doliny Pięciu Stawów Spiskich polecamy każdemu chociaż wymaga to trochę sprawności fizycznej.