18 sierpnia 2017

Wejście na Wysoką, Pieniny

Opowieść z pierwszego wyjazdu alpejskiego musi jeszcze poczekać i póki co, filmowa relacja zdobywania niemieckiego szczytu powinna Wam wystarczyć. Teraz cofniemy się o jakieś 7 miesięcy, w sam środek zimy…
Postanowiliśmy (dokładnie to jest już któryś sylwester z kolei, który mieliśmy spędzić w górach, ale nigdy się nie udawało) spędzić sylwester w górach. Na cel wzięliśmy Pieniny, mniej ludzi, korków, zwyczajnie większy spokój, a o to nam przede wszystkim chodziło. Rezerwacją noclegów zajęła się nasza Ciocia. Wybrała naprawdę ładne miejsce w samym środku Szczawnicy, nad rzeką Grajcarek.
W tym wpisie chcielibyśmy opowiedzieć o jednej z atrakcji jaką zaplanowaliśmy. Otóż następnego dnia po przyjeździe, chcieliśmy maksymalnie wykorzystać zapowiadaną piękną pogodę i popatrzeć na Tatry z nieco dalszej odległości. A skąd można podziwiać nasze piękne (najwyższe góry świata) Tatry jak nie z najwyższego miejsca w okolicy…? Dokładnie!, robiąc to w naszym stylu udaliśmy się zatem na najwyższy szczyt Pienin, Wysoką. Wznosi się ona na, bagatela, 1050 m npm i oferuje niezapomniane widoki.Tutaj znajdziecie trasę na szczyt - Trasa na szczyt
Po śniadaniu, w składzie AM, AH, OR, MW, MU i FP wsiedliśmy w dwie skody octavie, tak, nie przesłyszeliście się, DWIE, i udaliśmy się miejsca startowego. Początek trekkingu zaplanowaliśmy we wsi Jaworki nad Grajcarkiem. Trasa, jak wszystkie które obieramy, była trudna i wymagała od nas maksymalnego przygotowania zarówno fizycznego jak i psychicznego. Całość drogi łącznie z powrotem zajęła nam około 4 godzin. Z Jaworek weszliśmy w bardzo ładny wąwóz Homole, gdzie AH prawdopodobnie miała praktyki studenckie i raczyła nas opowieściami o tematyce geologicznej. W sumie większość trasy myśleliśmy czy ten kurs odbył się naprawdę….
suicide squad
Dalej idziemy lasem podziwiając zimowe krajobrazy



Tu napotykamy kolejną trudność. Potok, około 3 metrowy po 30 minutowej naradzie i wystruganiu tyczki udaje się pokonać bez ofiar i mokrych nóg. Po 30 minutowym spacerze lekko pod górę, docieramy do masywu Wysokiej.




Tu zaczynamy podchodzić  ostro do góry, co przy oblodzonym podłożu nie jest łatwe. Z pomocą przychodzą nam drewniane poręcze, niczym poręczówki zakładane pod Mount Everestem. Po ich pokonaniu robimy przerwę, aby doładować baterie. Na stół wjeżdżają słynne już kabanosy, tym razem w odsłonie 6 smaków, między innymi, serowe, cebulowe, chili czy dojrzewające. Po trochę ponad dwóch godzinach marszu meldujemy się na szczycie Wysokiej (1050 m npm). Widok mówi sam za siebie


Na szczycie spędzamy pól godziny, pijemy cole
Wygląda jakby byłą zepsuta, ale była zwyczajnie lodowata :)

 robimy zdjęcia

 cieszymy się widokiem, zapamiętujemy chwile. Mariuszowi chyba coś się przytyło ostatnimi czasy co widać na zdjęciach :) 
Zejście i powrót do samochodu odbywa się bez przygód. Schodzimy tą samą drogą. Ostrożnie, żeby nie zaliczyć zjazdu

Wypad na Wysoką polecamy każdemu. Góra oferuje piękny widok na Tatry. Oczywiście i po drodze mamy wiele pięknych krajobrazów, atrakcji, wąwozów... Poza tym Wysoka zalicza się do Korony Gór Polski!!!

23 lipca 2017

Świńskie przypowieści

W związku z sytuacją polityczną w naszym kraju spróbujemy trochę rozluźnić sytuację i opiszemy walkę na śmierć i życie (a głównie o puszkę Coca Coli), która miała miejsce w naszych ukochanych Tatrach 3 maja. Film z wycieczki - Wejście na Świnicę, Filmik z zegarka oraz Wycieczka w liczbach. Nasza przygodę rozpoczęła się na słonecznym Mokotowie o godzinie 1:30…

Zmierzając do samochodu marki Skoda (Chcieliśmy wziąć KIA ale to Skoda jest bardziej komfortowa dla 2 osób) wiedzieliśmy, że to nie będzie magiczny wyjazd. Osłabieni, ponieważ Marcino oraz Terminator byli niedostępni więc postanowiliśmy spróbować ataku pomimo znowu nieciekawych prognoz pogody. Podróż minęła bardzo szybko i o godzinie 7:00 meldujemy się w Zakopanem. Podczas szybkiego przepakowania do mniejszych plecaków oraz zmiany ubioru i butów na coś bardziej odpowiedniego towarzyszy nam „Pan Kierownik zakopiański”. Kierownik ów miał bardzo dużą wiedze na temat geografii Polski oraz wspinania. Upewnił nas w przekonaniu, że miasto Bytom położone jest na Śląsku, lecz najbardziej zaintrygowało nas jego spostrzegawcze spojrzenie podczas przeglądania bagażnika Skody. Dostrzegł on linę, którą zamierzaliśmy zabrać i właśnie w tamtym momencie była pakowana. Kierownik przemówił więc do nas raz jeszcze, delikatnie ochrypłym i charakterystycznym dla rockowego wokalisty raczej przepitym Amareną głosem (pyszne smakowe wino z dyskontu) – „Osobiście znałem Kukuczkę”. W owym momencie rozgrzewka zastałych przez podróż mięśni w naszych ciałach była zbędna, a nasz śmiech towarzyszył całemu parkingowi przy rondzie Kuźnickim. Kierownik nie zdążył nawet zapytać czy mamy drobne na browarka tak jak czynił to przy poprzednich samochodach, po prostu zrezygnował (wcześniej podchodził do narciarzy, sezon trwał w najlepsze).

Poczyniliśmy szybkie kalkulacje i obliczyliśmy, że lepiej jak skoczymy kolejką ponieważ w tym roku jeszcze nie jechaliśmy a mogli coś usprawnić oraz w związku z zapowiadanym późniejszym pogorszeniem pogody. Rychło ruszyliśmy do góry i już staliśmy w kolejce do kolejki. O 8:45 meldujemy się na górze (dachu świata wg. niektórych źródeł) pozostawiając niezmiernie ciekawe rozmowy już za sobą. Pogoda jest piękna jednak na horyzoncie pojawiają się już niecne chmury! W górnej stacji kolejki w związku z temperaturą powietrza ubieramy od razu co trzeba i ruszamy ostro do góry. Śniegu jest bardzo dużo, w związku z tym co chwilę się zapadamy. Idzie się dość ciężko. Po 95 minutach meldujemy się na Wierzchołku Taternickim, jesteśmy sami. W oddali widzimy przewodnika, który wprowadza swojego klienta granią na szczyt Świnicy. My prowadzimy jeszcze krótką dyskusje kto wygra wybory  i szykujemy się do dalszego ataku. Rozmowa nie idzie nam najlepiej i uznajemy, że mijanka będzie „ciekawa” więc czekamy aż przewodnik wróci na Wierzchołek.  Zajmuje to trochę czasu a pogoda nie jest już przyjemna.

Po ponad 30 minutach nadchodzi nasza kolej. Ruszamy do boju po czym okazuje się, że sama grań tylko strasznie wygląda. Są fajne momenty gdzie mamy dookoła dość dużo „powietrza” i niekiedy jest lufa. Podoba nam się to i nawet mieliśmy możliwość dosiadać konia (więcej na filmie). Nie robimy ani jednej przerwy i na szczycie Świnicy meldujemy się po około 15 minutach. Robimy krótki popas ale ze względu na pogodę szybkie „selfiacze”, puszeczka i lecimy do dołu. Wcześniejszy plan uwzględniał jeszcze wycieczkę na Zawrat jednak pogoda skutecznie nas zniechęciła. Uznaliśmy, że zejdziemy inną, zwyczajną drogą z tego szczytu. Dokonaliśmy kilku usprawnień przez co podróż jest szybka i przyjemna. Przechodzimy szybko przez Świnicki Przechód i kierujemy się w stronę Wrótek. Mariusz znajduje jednak szybszą drogę i w ogóle omijamy słynne przejście przez Wrota, chyba nie do przejścia latem. Śniegu jest bardzo dużo więc czujemy się frywolnie. Przy żlebie Blatona ze względu na jego nieciekawą historię idziemy odrobinę uważniej niż w innych miejscach. Przechodzimy całość bez żadnych „obawień” i po tym miejscu podążamy sprawnie na Świnicką Przełęcz.

Od przełęczy dalej szlakiem na dach świata to raczej przyjemny spacer a nie górska wyprawa. Mijamy kompletnie nieprzygotowanych ludzi na jakikolwiek śnieg i po 4 godzinach i 4 minutach docieramy ponownie do Kasprowego. Po całej wycieczce więcej w nas złości niż zadowolenia ale pogody jak zwykle się nie wybiera. Podróż z Zakopanego do Małego Cichego to przyjemność a najbardziej nie możemy się doczekać pizzy „Andreo”. Podczas pizzy planujemy kolejny dzień jednak wiemy, że nie będzie łatwo i przyjemnie…

Po wycieczce wybieramy się jeszcze na krótki spacer na halę w Małym Cichym, pogoda jest oczywiście znakomita. Poniżej zdjęcia z wycieczki.


















22 czerwca 2017

Nowości majowe oraz czerwcowe !

Szanowni czytelnicy (jeżeli jeszcze jacyś są)!

Ponownie szlachetnie upraszamy o wstrzemięźliwość. Niestety w związku z nagromadzeniem wyjazdów oraz pracy nie możemy tak często dzielić się z wami naszymi przeżyciami. Na pewno już niebawem pojawi się post o naszych majowych dybaniach w Tatrach. Trochę później pojawią się długo wyczekiwane informacje na temat naszych zdobyczy w Alpach. Tak, wreszcie udało się opuścić nasz wspaniały i piękny kraj. Przemierzyliśmy całą Polskę, połowę Niemiec i Austrii ale było warto. Wracamy trochę z tarczą a trochę na niej, trzymając się jej jedynie kilkoma paluszkami. Bez zdradzania szczegółów poniżej prezentujemy kilka zdjęć (tak, to szybki fotomontaż). Dodatkowo z wejścia na Zugspitze jest już film (mały spoiler). Na pewno opisy będą ciekawe także zapraszamy do śledzenia naszych wypocin.

Link do filmu z Wejścia na Zugspitze - najwyższy szczyt Niemiec.

Oczywiście najważniejszy punkt podróży

Brett na szlaku

Paparazzi everywhere !

Wspaniały i okropny niższy wierzchołek Zuga

Podczas jazdy w stronę drugiego celu

Druga narada tym razem w Austrii

Modele Abercrombie oraz Icebreaker

W tle drugi cel

 Na lodowcu w tle Gross

Wypoczynek i eine szczeniaczken!

31 marca 2017

Nie tylko Tatry, część III

   W poprzednim roku rozpoczęliśmy serię nie tylko Tatry, teraz dalej ciągniemy ten wątek. W mocno sylwestrowym nastroju ponieważ cała opowieść wydarzyła się 1 stycznia 2017 roku (huczny początek roku) przenosimy się na zupełnie inne pole bitwy niż poprzedniej imprezowej nocy. Zjawiamy się w Pieninach i jest to pierwsza z dwóch naszych wypraw w tym paśmie górskim.

   Geologicznie ten bardzo wąski pas skał nazywa się Pienińskim Pasem Skałkowym. Zbudowany jest głównie z bardzo odpornych na wietrzenie (jak je otworzymy to szybko się wietrzą) skał węglanowych oraz z łupków i iłowców. Jest to również granica Karpat Wewnętrznych oraz Zewnętrznych. Cały pas ma około 600 km długości oraz nawet do 20 km szerokości. W Polsce oczywiście jest to jedynie niewielki wycinek a same formy skalne występują jeszcze na Słowacji i tworzą bardzo charakterystyczny łańcuch górski. Każdy na pewno nie raz widział zdjęcie Trzech Koron czy też drzewo nad przepaścią znajdujące się na Sokolicy.

   Wystarczy geologicznych wywodów ponieważ sama góra, na której zaczyna się akcja górska leży na granicy pasma Lubania, oddzielony przełęczą Drzyślawa (czyli już Gorce) oraz Pienin. Spory uczonych na temat przynależności góry do konkretnego pasma dalej trwają więc my stawiamy ją na granicy. Opisywaną góra jest góra Wdżar z porywającą wysokością 767 m npm. Zarejestrowana trasa - http://www.movescount.com/moves/move136594792

   Z nudnego oczywiście (geologicznego) punktu widzenia, góra Wdżar jest obiektem westchnień geologów (jeszcze trochę wytrzymajcie). Góra zbudowana jest z młodych mioceńskich skał wylewnych a dokładniej z Andezytu, co powiązane jest z orogenezą Alpejską w której wypiętrzyły się też Tatry. Jest to jedna z pospolitych i współcześnie występujących skał wulkanicznych. Jest to bardzo dobry materiał drogowy i budowlany i był w przeszłości powszechnie eksploatowany. W obrębie góry znajdują się 3 nieczynne już kamieniołomy a my podczas zdobywania szczytu wstąpiliśmy do tego po stronie południowej- Snozka. Wymiary nie są imponujące jednak 150 m długości, 30 szerokości oraz do 40 m wysokości robi wrażenie dla zwykłego turysty. Tyle o głupotach i skupiamy się na rzeczach najważniejszych.

   Początek wyprawy rozpoczyna się na parkingu na przełęczy Snozka ok. 653 m npm. W składzie jednym z mocniejszych (Filip, Marcino i Mariusz) nie obawiamy się praktycznie żadnych przeszkód oraz warunków atmosferycznych. Pogoda do wchodzenia chyba jedna z gorszych a mianowicie słońce i prawie bezchmurne niebo, nienajgorsza widoczność chociaż nie widać tego na zdjęciach oraz lekko dodatnia temperatura dochodząca do około 5 stopni ale w słońcu. Stopień lawinowy to około 6 czyli lawiny zap…. pod górę. Tym razem nie zwiedzamy pomnika Władysława Hasiora- Organy ponieważ według przewodników wymagające wejście na szczyt zajmuje około 20 minut nawet wytrwanym piechurom. Jako, że za takich się właśnie uważamy (wrodzona skromność) więc dodatkowo wybieramy trasę trudną. Możliwe, że trudności dochodzą do tych jakie panują nawet na drodze do Morskiego Oka i w zależności od autorów wyceny wahają się od III do nawet VI+. Wybieramy drogę przez kamieniołom a ponieważ to prawdziwa gratka dla geologa (a było ich trzech) to spędzamy tam około 2 minut. Tyle właśnie zajmuje wyjęcie telefonu z kieszeni,  włączenie aparatu i zrobienie kilku selfie oraz normalnych zdjęć. Skały dalej stoją i po ocenie, że ściany są jednak wysokie ruszamy dalej.



   Rozpoczynamy trawers, który dla niejednego skończył się piwem lub innym napojem sądząc po śmieciach i pokonujemy pierwsze trudności. Jeszcze nie czujemy wysokości jednak wiemy, że wszystko przed nami. Ryzykujemy i wybieramy najtrudniejszą z dróg czyli tą ściśle granią, granicą kamieniołomu. Jest to bardzo wymagający odcinek, i bardziej na poważnie zakładamy kilka stacji na przeklinanie spowodowane wsypywaniem się śniegu do butów i zapadaniem się (było do 0,5 m białego złota). Przy najtrudniejszym odcinku robimy „wycof” i ponownie trawersujemy zbocze około 10 m, co dokładniej możemy zaobserwować na zarejestrowanej trasie. Gdybyśmy mieli linę to właśnie w tym momencie montowalibyśmy poręczówkę. Lonże, które również są zalecane zostałyby wykonane z kurtek puchowych i bezpiecznie już bez żadnych obawień kierowalibyśmy się ku kopule szczytowej. Niestety jednak, nieprzygotowani dalej walczymy i kierujemy się na północ. Po 20 m, znowu napotykamy problemy i wykonujemy ponowny trawers. Dalej staramy się trzymać ściśle grani jednak nie zawsze jest to możliwe. Po przejściu około 580 m od przełęczy Snozka, grań kończy się a z nią nasze największe problemy.

   Wiemy, że teraz jeszcze kilka łatwych wyciągów i będziemy na szczycie. Odbijając trochę na wschód powoli spoglądamy na północ i zza śnieżnego białego oceanu wyłania się cel naszej wyprawy. Rozbijamy obóz żeby delektować się otaczającym nas widokiem. Wreszcie, po przekroczeniu 715 m npm odczuwamy brak tlenu, poruszamy się znacznie wolniej, powolnie torując drogę i zmieniając prowadzenie zespołu żeby jak najefektywniej wykorzystać nasze zasoby. Nie mamy dodatkowego tlenu ani leków przeciwzakrzepowych ponieważ nasze ukochane damy pojechały z misją na Kraków (Ania, Ola i Asia). Każdy problem z nietolerowaniem wysokości zakończy się gorzkim odwrotem ponieważ nie chcemy ryzykować. Na szczęście po 20 minutach i 45 sekundach zdobywamy ostatni bastion! Ze szczytu rozpościera się wspaniały wręcz widok na Tatry, Pieniny i Gorce. Na szczycie znajduje się coś w stylu schroniska, baru, kilku wyciągów narciarskich oraz kolejki grawitacyjnej.






   Na wierzchołku spędzamy dosłownie kilka minut żeby nie narazić się zbytnio na wysokość oraz na pogardliwy wzrok narciarzy, którzy nie dowierzają chyba, że na własnych nogach zdobyliśmy ten ciężko dostępny wierzchołek.

   Na drogę zejściową wybieramy najłatwiejszy wariant prowadzący na wschód od grani, 60 m łatwym trawersem zbocza oraz następnie już bardzo łatwą ścieżką na południe oraz południowy zachód do miejsca gdzie obie drogi się łączą. Teraz dopiero, gdy adrenalina trochę opadła odczuwamy panujące zimno i czujemy pierwsze odmrożenia. Gdybyśmy tylko znali numer do TOPR lub GOPR na pewno użylibyśmy telefonu. Latarką od telefonu staramy się rozgrzać śnieg jednak gdy to nie pomaga zrezygnowani ruszamy do dołu. Dalej na szczęście już niebieskim szlakiem (to taki chyba nawet łatwy), podążamy bezpieczną drogą do auta.


 Powrót odbył się dzięki PIS bez żadnych problemów i po 40 minutach i 51 sekundach wyprawę można uznać za zakończoną. Padnięci po długim i wyczerpującym podejściu i niebywale trudnej a przy tym wymagającej technicznie drodze, kierujemy się w stronę Warszawy czyli na Nowy Targ a następnie na Kraków. Komfort oczywiście pozostaje niezmienny gdyż towarzyszy nam Skoda Octavia V6 TDi z czerwonym V. Nie martwcie się, oczywiście byliśmy w MC, nawet dwa razy ;) Poniżej kilka zdjęć Na kolejną relacje z wejścia na najwyższy szczyt Pienin zapraszamy już niebawem.

24 marca 2017

Nocny Marsz na Orientację "Manewry SKPT"

   Drodzy czytelnicy, w związku z sezonem zimowym i brakiem naszej aktywności ściśle górskiej
przepraszamy za braki jakiejkolwiek aktywności. Począwszy od marca nasza aktywność znacznie się
poprawi i już dla was pierwsza relacja. W następnym tygodniu pojawi się kolejna. Mamy nadzieje, że nam wybaczycie!!!
   W związku z przeprowadzką jednego z naszych towarzyszy górskich razem z rodzina, w piątek 17marca zmierzamy żwawym krokiem ku Warszawie Centralnej. Wsiadamy na bogato do Pendolino i
kierujemy się na północ. Trzy godziny w doborowym towarzystwie Kitka (Anny) oraz serialu Taboo są praktycznie nie odczuwalne. Na stacji Sopot Główny kierujemy się pod górę, w stronę willowej
dzielnicy Sopotu. Tyle o wspaniałym Tomku i jego nowym miejscu zamieszkania, które było bazą
wypadową na naszą wyprawę oraz na lans w Gdańsku.
   Wracając już do samych atrakcji naszego wyjazdu (oczywiście był Monciak, najstarsza na świecie kawiarnia oraz molo) to kolejna wyprawa zaczyna się w miejscu dość znacznie oddalonym od gór
jednak na pewno silnie dotkniętym i zmienionym przez lodowce. Powoduje to, że pomimo iż
wysokości bezwzględne jak i względne nie są imponujące to dominują pagórki oraz różne ciekawe
formy rzeźby terenu (parowy, wąwozy itd.). Po długich obradach przy mocno nawadniającym napoju zwanym potocznie "Wódzitsu" (tlum. Wódka) zdecydowaliśmy się wziąć udział w XIII Nocnym
Marszu na Orientację "Manewry SKPT" w noc 18/19 marca. Poniżej zdjęcie z zebrania.


   Zadanie o tyle wymagające, że kompletnie nie znaliśmy reguł oraz kompletnie nie mieliśmy doświadczenia w tego typu imprezach. W związku z tym Tomek wyselekcjonował dla nas najzacniejszą trasę - "Nie taki wilk straszny jak się go maluje" około 14 km. Skoro trasa  miała być "Mało trudna" to
zgodziliśmy się od razu. Później, już na etapie nocnego marszu okazało się, że słowo "około"
rzeczywiście znaczy "około" czyli około 25-30 % więcej do przejścia.
   Najedzeni  eklerkami, rogalami z białym makiem, różnymi słodyczami oraz kotletem De Volaille,
klopsikami i łososiem z Ikea ruszamy w stronę Żukowa, dokładniej do Skrzeszowa Żukowskiego.
Tam właśnie mieściła się baza naszego marszu, umiejscowiona w szkole podstawowej w hali
gimnastycznej. Meldujemy się na starcie równo 19:54, głodni rywalizacji, walki o medale oraz
nastawieni na jak najszybsze dotarcie do ogniska, które mieściło się w połowie trasy (podobno).
Nasze wyposażenie, które otrzymaliśmy od organizatorów obejmowało trzy mapy, kartę do rejestracji punktów oraz 3 batony dla każdego z uczestników (Ania Kitek, Tomasz oraz  Mariusz). Jak widać poniżej, na początku marszu humor dopisywał.


   Po wyjściu ze szkoły ruszamy szybkim krokiem i ustalamy kierunek marszu. W zasadzie nie można korzystać z telefonów i innych urządzeń w celu nawigowania w związku z tym liczymy na nasze
umiejętności nawigacyjne. Trasa rejestrowana jest jedynie przez zegarek żeby sprawdzić jak nam
poszło. Po krótkim czasie wiemy gdzie musimy iść i gdzie znajduje się pierwszy "lampion". Pogoda
jest beznadziejna i prawie cały czas towarzyszy nam deszcz. Chwilę po tym schodzimy z drogi asfaltowej i idziemy utwardzonym traktem. Poniżej jeszcze widzimy asfalt.


   Na razie czołówki są zbędne i idzie się znakomicie. Trakt bardzo przyjemnie przechodzi w coś co może służyć jako materiał do kąpieli błotnych. Po krótkiej utracie orientacji znajdujemy właściwe
miejsce i szukamy lampionu. Okrąg poszukiwań wynosi około 100 metrów i nie jest to proste zwłaszcza w ciemnościach.
   Od tego momentu dwie czołówki, które posiadamy świecą aż do ukończenia marszu. Sam lampion to kartka w foli z czego połowa jest biała a druga połowa czerwona i przyczepiono go do drzewa
oddalonego kawałek od skrzyżowania trzech dróg. Byliśmy jedną z pierwszych ekip (które wędrowały w czasie rozpoczęcia marszu podobnego do naszego), która go znalazła, ułatwiając przy tym innym jego odnalezienie. Odnalezienie kolejnych punktów,  które znajdowały się przy kulminacji na
przecince, przepuście, grobie Kurt Meyera, drzewie za wąwozem, parkingu leśnym gdzie było ognisko poszło nam dużo łatwiej. Wracając do pogody z owego dnia to po delikatnych opadach deszczu na początku marszu, przemienił się on w śnieżycę. Byliśmy trochę przygotowani na takie warunki jednak po dotarciu do ogniska Mariusz i Ania mieli znacznie przemoczone buty. Poniżej początek choroby wysokogórskiej oraz ognisko.


 Przy wspólnym posiłku składającym się z kiełbasek i dodatków oraz wspaniałej herbaty z samowara zdecydowaliśmy, że w związku z pogodą zdobywamy jeszcze jeden punkt co da nam łącznie 7 z 11
lampionów.
   Tutaj zaczęły się pierwsze trudności i po ognisku dopadły nas problemy związane z wysokością i
aklimatyzacją. Nasze organizmy nie przyzwyczajone do takiej ilości tlenu oraz wysokości zaczęły
walczyć. Od przerwy na ognisko trwającej około 30-45 minut, droga podążała prawie tylko pod górę. Podejście było niczym to na Gerlach i Ania zaczęła podawać pozostałym członkom wyprawy tlen.
Co więcej, niezbędnym okazało się zakładanie stacji, stanowisk oraz punktów asekuracyjnych. Było
to konieczne a dodatkowo niestety choroba wysokogórska zaczęła o sobie dawać znać. Śnieżyca była coraz mocniejsza a parasolka Ani coraz cięższa od śniegu który na niej zalegał. Walczyliśmy dzielnie prawie jak turyści, którzy utknęli na drodze do Morskiego Oka w zeszłych latach. Po zdobyciu
najwyższej kulminacji tamtego dnia 232 m npm. (ognisko znajdowało się na wysokości około 166 m npm.) zaznaczyliśmy siódmy i nasz ostatni lampion kierując się do bazy głównej. Idąc cały czas w
padający śniegu i okropnie zimnym wietrze około 00:15 meldujemy się w szkole. Nasz czas to 3:31
na 13,9 km. Należy jednak wspomnieć, że pominęliśmy 4 punkty, które po szybkim przeliczeniu
dołożyłyby około 4 km drogi i na pewno więcej niż 1,5 godziny. Poniżej mapa z naszej trasy. Link do zarejestrowanej trasy z wyprawy - http://www.movescount.com/pl/moves/move147442679
Link #2 z informacją na oryginalnej mapie, widać tu, który punkt został błędnie odnaleziony: Link


   Po przekazaniu organizatorom naszej karty startowej, uzyskaliśmy informacje, że nasz czas jest
bardzo dobry i w związku z warunkami i tak dobrze ze opuściliśmy tylko 4 punkty. Z otrzymanym od organizatorów kuponem na żurek podążamy ino wartko ku Paniom które już szykują się do
nalewania tego wspaniałego gorącego wywaru. Dodało nam to sił i pozostało jedynie dotarcie do
szlachetnego Sopotu. Po 01:00 docieramy do domu i momentalnie zasypiamy szczęśliwi ze udało się zrealizować cel.
   Podsumowanie naszego pierwszego występu to 21 miejsce na 36 zespołów, głównie w związku
uzyskaniem 360 punktów karnych za pominięcie 4 punktów. Nasz czas był jednym lepszych i gdyby nie pomięcie 4 punktów  to może bilibyśmy się o najniższy stopień na podium. Cała nasza trójka
bardzo poleca tego typu marsze i obowiązkowo w przyszłości spróbujemy raz jeszcze. Na pewno
jednak wcześniej sprawdzimy prognozę pogody.

4 stycznia 2017

Nie dla nas górskie przygody!

Słowem wprowadzenia miała być wysokogórska eskapada jednak jak nie urok to … pogoda. Krótki filmik z wyjazdu oraz nasze trasy - Filmik z wyjazdu, Nasza trasa na szczyt, Nasza trasa zejściowaTen ostatni czynnik niestety nam nie pomaga i bardzo często mamy pod górkę. Od połowy września planowaliśmy kolejny wyjazd i przez ten cały czas na przeszkodzie stały nam warunki pogodowe. Niestety mogliśmy wyjechać tylko na weekend, głównie z powodu pracy oraz rodzinnych obowiązków.  Po prawie 2 miesiącach postanowiliśmy zaryzykować. Całość historii doskonale opisze krótka rymowanka.

Koniec przygody wszyscy doskonale znamy
Pogody znów nie było więc z niczym wracamy.
Zapewne Lodowy szczyt kiedyś zdobędziemy,
Nie będzie to listopad bo prędzej spadniemy.
Na wiosnę na pewno tam wrócimy,
I tym razem konia zaskoczymy!


Wracając do głównej historii, kolejny wspaniały wyjazd zaczyna się na Mokotowie o 16:00, 10 listopada. W lokalu gdzie prawdopodobnie kręcili Pitbulla i gdzie mieszka najbardziej niebezpieczna z kobiet zbieramy wspólne graty i szykujemy się do odlotu w stronę południowej Polski. Nasza ulubiona już trasa, którą powoli nazywają „nową krakowską” to kolejny już przykład jak można fantastycznie spędzić z godzinę w korku w okolicach Częstochowy lub przy wyjeździe z Warszawy. Ogólnie jest wspaniale i ponownie staramy się zaliczyć prawie każdy MD oraz KFC po drodze. Oczywiście nie mamy zamiaru polecać kanapek ani też hot wingsów ponieważ nie jest to blog kulinarny. Gromadzimy odpowiednią ilość tłuszczyku i w zmroku zmierzamy już w stronę Słowacji.
W Jurgowie kierujemy się w kierunku Starego Smokovca. Tym razem na celownik obieramy dolinę Pięciu Stawów Spiskich. Schronisko Teryego ma być naszym domem przez następnych kilka dni. Plecaki mamy tak wypchane i ciężkie, że jadąc wspaniałymi górskimi serpentynami Octavia wyciska siódme poty. Turbina jest jednak w formie i w towarzystwie ponad setki saren, jeleni czy cokolwiek to było, docieramy na miejsce, czyli coś w rodzaju dworca. Tu wspaniale świecimy tyłeczkami i przebieramy się na górską akcję. Jesteśmy całkiem normalni w związku z czym o godzinie 2:50 parkujemy przy wylocie szlaku a o 3:00 ruszamy do długo wyczekiwanego boju. 10 minut, tyle zajęło na ubieranie plecaków i próba wciśnięcia whisky do jednego z plecaków (niestety się nie udało).  Przy dolnej stacji kolejki szynowej na Hrebieniok czekamy z 30 minut ale okazuje się, że w nocy kolejka nie jeździ (aż tak głupi nie jesteśmy, tylko się droczymy). Zwiedzamy nieznane nam Słowackie szlaki i powoli z wielkim ciężarem na plecach pniemy się do góry. Spotykamy po drodze liska chytruska o którym przypowieści dalej poruszają słuchaczy. Tym razem nie miał ze sobą upolowanej kurki także spokojnie się nam tylko przypatruje. 





  Około godziny 7:30 docieramy do schroniska i zrzucamy z siebie cały majdan na 3 dni. W plecaku mamy chyba wszystko co można znaleźć na bazarze Różyckiego na warszawskiej Pradze. Załatwiamy sobie miejsce w pokoju oraz zjadamy wspólnie posiłek. Liofilizatory są przepyszne także w odgłosach plastikowych sztućców padają słowa „Zjadaj”, mówiące o przepysznym smaku potrawy. 
Po śniadanku przepakowujemy się i bierzemy tylko rzeczy na akcję górską oraz mamy pierwszy kryzys (chyba był już  10 ale na potrzeby historii uznajemy, że pierwszy). Ustalamy, że przyda nam się krótki odpoczynek po 8,5 km marszu oraz przede wszystkim odrobina snu. Niestety ale poziom naszego niewyspania dopiero zaczął atakować. Od 6:00 na nogach i jedynie dwóch czy trzech godzinach snu w aucie odczuwamy dyskomfort. 45 minut słodkiego lenistwa i ruszamy do dalszego ataku.





Do tego momentu pogoda była wyśmienita. Niestety praktycznie zaraz po opuszczeniu schroniska zrobiło się zimniej a śnieg zaczął mocniej  prószyć. Nie było już tak przyjemnie ale nie było najgorzej. Piątek 11 listopada miał być najlepszym dniem na atak. Później niestety pogoda miała się znacznie pogorszyć. Około godziny 10:30 meldujemy się  przed ramieniem lodowego a nasze tempo wydaje się być znakomite zważywszy na sytuacje. 




Ruszamy do góry całkiem stromym stokiem. Niestety nie jest to żleb a na zdjęciach i materiałach innych osób wyglądało to zupełnie inaczej. W lato miejsce to stanowiłoby wspaniałe miejsce na grę w piłkę nożną lub baseball ale niestety śniegu jest bardzo dużo a co gorsza leży on na lodzie. Poruszanie bez czekana nie jest możliwe a raki nie pomagają. Chyba każdy z naszej trójki zaliczył krótkie ale emocjonujące obsunięcie, które spowodowało maksymalne skupienie. Niewzruszeni poruszamy się do góry podczas gdy nachylenie zmienia się na znaczne. Walczymy i idziemy do góry i ostatecznie rezygnujemy na około 2450 m npm. Racjonalna ocena sytuacji i warunków powoduje, że zjazd rynną należeć będzie do fantastycznego wyskoku z 200 m skały. Brak możliwości jakiejkolwiek asekuracji powoduje, że decydujemy się praktycznie jednogłośnie (w głębi serca każdy chciał iść dalej)  na jedyne rozsądne rozwiązanie naszej sytuacji i zarządzamy odwrót. Zejście plecami do stoku nie spodobało się nikomu więc do pewnego momentu schodzimy twarzą do stoku. Niestety ale nikt z nas nie był na tyle odważny żeby w kluczowym miejscu zrobić zdjęcie w związku z czym dokumentacja fotograficzna jest mniej okazała niż powinna. Świętowanie nastąpiło po ciekawym lecz emocjonującym zejściu. Zaopatrzeni w dwie puszki na ten wyjazdu musieliśmy sie pozbyć balastu.




Około 14 docieramy ponownie do schroniska i jemy zasłużony obiadek. Podczas wspólnej biesiady decydujemy się na chwilę odpoczynku i ustawiamy budziki na godzinę 18:00. Wtedy to mamy zamiar skosztować pysznego złotego trunku oraz jakiegoś słowackiego specjału. Co ciekawe w pokoju budzimy się rano koło godziny 7:00 zapewniając całemu schronisku akompaniament w postaci chrapania.
Robimy krótkie rozeznanie i ustalamy, że pogoda będzie fatalna w związku z tym nasze plany dobycia Baranich Rogów lub innego szczytu w okolicy odkładamy na  później. Wyglądamy za okno w okolicach 9 i już wiemy, że dalszy pobyt tutaj nie ma sensu. Około godziny 9:30 kończymy śniadanie, pakowanie i z ogromnym smutkiem uciekamy do domu.



Pomimo porażki jesteśmy zadowoleni i ponownie spotykamy liska. Po relacjach na stronach internetowych wiemy już, że nasz kolega lisek jest chytruskiem i często oraz chętnie przebywa koło ludzi. Zejście z doliny nie jest przyjemne i jest strasznie ślisko. 


Docieramy do stacji kolejki szynowej Hrebieniok (bardzo podobna do tej z Gubałówki) z chęcią skorzystania z niej żeby oszczędzić trochę czasu oraz sił. Dowiadujemy się, że kolejka nie jeździ i ku naszemu zdziwieniu oraz Słowaków pytających o ten fakt, wychodzimy ze stacji. Oczywiście jak to bywa na Słowacji, idziemy wzdłuż trasy i po już koło 10 minutach mija nas kolejka. W towarzystwie plugawych obelg schodzimy do auta gdzie zastajemy zamknięty na kłódkę szlaban. Obelgi wracają w postaci masowych wiązanek. Pakujemy się jednak oraz przebieramy w nadziei na wypuszczenie nas do naszego ukochanego kraju. Po 20-30 minutach ruszamy do Polski, trochę smutni, trochę szczęśliwi. Całą wyprawę wspominamy jednak miło a samą wycieczkę do doliny Pięciu Stawów Spiskich polecamy każdemu chociaż wymaga to trochę sprawności fizycznej.