31 marca 2017

Nie tylko Tatry, część III

   W poprzednim roku rozpoczęliśmy serię nie tylko Tatry, teraz dalej ciągniemy ten wątek. W mocno sylwestrowym nastroju ponieważ cała opowieść wydarzyła się 1 stycznia 2017 roku (huczny początek roku) przenosimy się na zupełnie inne pole bitwy niż poprzedniej imprezowej nocy. Zjawiamy się w Pieninach i jest to pierwsza z dwóch naszych wypraw w tym paśmie górskim.

   Geologicznie ten bardzo wąski pas skał nazywa się Pienińskim Pasem Skałkowym. Zbudowany jest głównie z bardzo odpornych na wietrzenie (jak je otworzymy to szybko się wietrzą) skał węglanowych oraz z łupków i iłowców. Jest to również granica Karpat Wewnętrznych oraz Zewnętrznych. Cały pas ma około 600 km długości oraz nawet do 20 km szerokości. W Polsce oczywiście jest to jedynie niewielki wycinek a same formy skalne występują jeszcze na Słowacji i tworzą bardzo charakterystyczny łańcuch górski. Każdy na pewno nie raz widział zdjęcie Trzech Koron czy też drzewo nad przepaścią znajdujące się na Sokolicy.

   Wystarczy geologicznych wywodów ponieważ sama góra, na której zaczyna się akcja górska leży na granicy pasma Lubania, oddzielony przełęczą Drzyślawa (czyli już Gorce) oraz Pienin. Spory uczonych na temat przynależności góry do konkretnego pasma dalej trwają więc my stawiamy ją na granicy. Opisywaną góra jest góra Wdżar z porywającą wysokością 767 m npm. Zarejestrowana trasa - http://www.movescount.com/moves/move136594792

   Z nudnego oczywiście (geologicznego) punktu widzenia, góra Wdżar jest obiektem westchnień geologów (jeszcze trochę wytrzymajcie). Góra zbudowana jest z młodych mioceńskich skał wylewnych a dokładniej z Andezytu, co powiązane jest z orogenezą Alpejską w której wypiętrzyły się też Tatry. Jest to jedna z pospolitych i współcześnie występujących skał wulkanicznych. Jest to bardzo dobry materiał drogowy i budowlany i był w przeszłości powszechnie eksploatowany. W obrębie góry znajdują się 3 nieczynne już kamieniołomy a my podczas zdobywania szczytu wstąpiliśmy do tego po stronie południowej- Snozka. Wymiary nie są imponujące jednak 150 m długości, 30 szerokości oraz do 40 m wysokości robi wrażenie dla zwykłego turysty. Tyle o głupotach i skupiamy się na rzeczach najważniejszych.

   Początek wyprawy rozpoczyna się na parkingu na przełęczy Snozka ok. 653 m npm. W składzie jednym z mocniejszych (Filip, Marcino i Mariusz) nie obawiamy się praktycznie żadnych przeszkód oraz warunków atmosferycznych. Pogoda do wchodzenia chyba jedna z gorszych a mianowicie słońce i prawie bezchmurne niebo, nienajgorsza widoczność chociaż nie widać tego na zdjęciach oraz lekko dodatnia temperatura dochodząca do około 5 stopni ale w słońcu. Stopień lawinowy to około 6 czyli lawiny zap…. pod górę. Tym razem nie zwiedzamy pomnika Władysława Hasiora- Organy ponieważ według przewodników wymagające wejście na szczyt zajmuje około 20 minut nawet wytrwanym piechurom. Jako, że za takich się właśnie uważamy (wrodzona skromność) więc dodatkowo wybieramy trasę trudną. Możliwe, że trudności dochodzą do tych jakie panują nawet na drodze do Morskiego Oka i w zależności od autorów wyceny wahają się od III do nawet VI+. Wybieramy drogę przez kamieniołom a ponieważ to prawdziwa gratka dla geologa (a było ich trzech) to spędzamy tam około 2 minut. Tyle właśnie zajmuje wyjęcie telefonu z kieszeni,  włączenie aparatu i zrobienie kilku selfie oraz normalnych zdjęć. Skały dalej stoją i po ocenie, że ściany są jednak wysokie ruszamy dalej.



   Rozpoczynamy trawers, który dla niejednego skończył się piwem lub innym napojem sądząc po śmieciach i pokonujemy pierwsze trudności. Jeszcze nie czujemy wysokości jednak wiemy, że wszystko przed nami. Ryzykujemy i wybieramy najtrudniejszą z dróg czyli tą ściśle granią, granicą kamieniołomu. Jest to bardzo wymagający odcinek, i bardziej na poważnie zakładamy kilka stacji na przeklinanie spowodowane wsypywaniem się śniegu do butów i zapadaniem się (było do 0,5 m białego złota). Przy najtrudniejszym odcinku robimy „wycof” i ponownie trawersujemy zbocze około 10 m, co dokładniej możemy zaobserwować na zarejestrowanej trasie. Gdybyśmy mieli linę to właśnie w tym momencie montowalibyśmy poręczówkę. Lonże, które również są zalecane zostałyby wykonane z kurtek puchowych i bezpiecznie już bez żadnych obawień kierowalibyśmy się ku kopule szczytowej. Niestety jednak, nieprzygotowani dalej walczymy i kierujemy się na północ. Po 20 m, znowu napotykamy problemy i wykonujemy ponowny trawers. Dalej staramy się trzymać ściśle grani jednak nie zawsze jest to możliwe. Po przejściu około 580 m od przełęczy Snozka, grań kończy się a z nią nasze największe problemy.

   Wiemy, że teraz jeszcze kilka łatwych wyciągów i będziemy na szczycie. Odbijając trochę na wschód powoli spoglądamy na północ i zza śnieżnego białego oceanu wyłania się cel naszej wyprawy. Rozbijamy obóz żeby delektować się otaczającym nas widokiem. Wreszcie, po przekroczeniu 715 m npm odczuwamy brak tlenu, poruszamy się znacznie wolniej, powolnie torując drogę i zmieniając prowadzenie zespołu żeby jak najefektywniej wykorzystać nasze zasoby. Nie mamy dodatkowego tlenu ani leków przeciwzakrzepowych ponieważ nasze ukochane damy pojechały z misją na Kraków (Ania, Ola i Asia). Każdy problem z nietolerowaniem wysokości zakończy się gorzkim odwrotem ponieważ nie chcemy ryzykować. Na szczęście po 20 minutach i 45 sekundach zdobywamy ostatni bastion! Ze szczytu rozpościera się wspaniały wręcz widok na Tatry, Pieniny i Gorce. Na szczycie znajduje się coś w stylu schroniska, baru, kilku wyciągów narciarskich oraz kolejki grawitacyjnej.






   Na wierzchołku spędzamy dosłownie kilka minut żeby nie narazić się zbytnio na wysokość oraz na pogardliwy wzrok narciarzy, którzy nie dowierzają chyba, że na własnych nogach zdobyliśmy ten ciężko dostępny wierzchołek.

   Na drogę zejściową wybieramy najłatwiejszy wariant prowadzący na wschód od grani, 60 m łatwym trawersem zbocza oraz następnie już bardzo łatwą ścieżką na południe oraz południowy zachód do miejsca gdzie obie drogi się łączą. Teraz dopiero, gdy adrenalina trochę opadła odczuwamy panujące zimno i czujemy pierwsze odmrożenia. Gdybyśmy tylko znali numer do TOPR lub GOPR na pewno użylibyśmy telefonu. Latarką od telefonu staramy się rozgrzać śnieg jednak gdy to nie pomaga zrezygnowani ruszamy do dołu. Dalej na szczęście już niebieskim szlakiem (to taki chyba nawet łatwy), podążamy bezpieczną drogą do auta.


 Powrót odbył się dzięki PIS bez żadnych problemów i po 40 minutach i 51 sekundach wyprawę można uznać za zakończoną. Padnięci po długim i wyczerpującym podejściu i niebywale trudnej a przy tym wymagającej technicznie drodze, kierujemy się w stronę Warszawy czyli na Nowy Targ a następnie na Kraków. Komfort oczywiście pozostaje niezmienny gdyż towarzyszy nam Skoda Octavia V6 TDi z czerwonym V. Nie martwcie się, oczywiście byliśmy w MC, nawet dwa razy ;) Poniżej kilka zdjęć Na kolejną relacje z wejścia na najwyższy szczyt Pienin zapraszamy już niebawem.

24 marca 2017

Nocny Marsz na Orientację "Manewry SKPT"

   Drodzy czytelnicy, w związku z sezonem zimowym i brakiem naszej aktywności ściśle górskiej
przepraszamy za braki jakiejkolwiek aktywności. Począwszy od marca nasza aktywność znacznie się
poprawi i już dla was pierwsza relacja. W następnym tygodniu pojawi się kolejna. Mamy nadzieje, że nam wybaczycie!!!
   W związku z przeprowadzką jednego z naszych towarzyszy górskich razem z rodzina, w piątek 17marca zmierzamy żwawym krokiem ku Warszawie Centralnej. Wsiadamy na bogato do Pendolino i
kierujemy się na północ. Trzy godziny w doborowym towarzystwie Kitka (Anny) oraz serialu Taboo są praktycznie nie odczuwalne. Na stacji Sopot Główny kierujemy się pod górę, w stronę willowej
dzielnicy Sopotu. Tyle o wspaniałym Tomku i jego nowym miejscu zamieszkania, które było bazą
wypadową na naszą wyprawę oraz na lans w Gdańsku.
   Wracając już do samych atrakcji naszego wyjazdu (oczywiście był Monciak, najstarsza na świecie kawiarnia oraz molo) to kolejna wyprawa zaczyna się w miejscu dość znacznie oddalonym od gór
jednak na pewno silnie dotkniętym i zmienionym przez lodowce. Powoduje to, że pomimo iż
wysokości bezwzględne jak i względne nie są imponujące to dominują pagórki oraz różne ciekawe
formy rzeźby terenu (parowy, wąwozy itd.). Po długich obradach przy mocno nawadniającym napoju zwanym potocznie "Wódzitsu" (tlum. Wódka) zdecydowaliśmy się wziąć udział w XIII Nocnym
Marszu na Orientację "Manewry SKPT" w noc 18/19 marca. Poniżej zdjęcie z zebrania.


   Zadanie o tyle wymagające, że kompletnie nie znaliśmy reguł oraz kompletnie nie mieliśmy doświadczenia w tego typu imprezach. W związku z tym Tomek wyselekcjonował dla nas najzacniejszą trasę - "Nie taki wilk straszny jak się go maluje" około 14 km. Skoro trasa  miała być "Mało trudna" to
zgodziliśmy się od razu. Później, już na etapie nocnego marszu okazało się, że słowo "około"
rzeczywiście znaczy "około" czyli około 25-30 % więcej do przejścia.
   Najedzeni  eklerkami, rogalami z białym makiem, różnymi słodyczami oraz kotletem De Volaille,
klopsikami i łososiem z Ikea ruszamy w stronę Żukowa, dokładniej do Skrzeszowa Żukowskiego.
Tam właśnie mieściła się baza naszego marszu, umiejscowiona w szkole podstawowej w hali
gimnastycznej. Meldujemy się na starcie równo 19:54, głodni rywalizacji, walki o medale oraz
nastawieni na jak najszybsze dotarcie do ogniska, które mieściło się w połowie trasy (podobno).
Nasze wyposażenie, które otrzymaliśmy od organizatorów obejmowało trzy mapy, kartę do rejestracji punktów oraz 3 batony dla każdego z uczestników (Ania Kitek, Tomasz oraz  Mariusz). Jak widać poniżej, na początku marszu humor dopisywał.


   Po wyjściu ze szkoły ruszamy szybkim krokiem i ustalamy kierunek marszu. W zasadzie nie można korzystać z telefonów i innych urządzeń w celu nawigowania w związku z tym liczymy na nasze
umiejętności nawigacyjne. Trasa rejestrowana jest jedynie przez zegarek żeby sprawdzić jak nam
poszło. Po krótkim czasie wiemy gdzie musimy iść i gdzie znajduje się pierwszy "lampion". Pogoda
jest beznadziejna i prawie cały czas towarzyszy nam deszcz. Chwilę po tym schodzimy z drogi asfaltowej i idziemy utwardzonym traktem. Poniżej jeszcze widzimy asfalt.


   Na razie czołówki są zbędne i idzie się znakomicie. Trakt bardzo przyjemnie przechodzi w coś co może służyć jako materiał do kąpieli błotnych. Po krótkiej utracie orientacji znajdujemy właściwe
miejsce i szukamy lampionu. Okrąg poszukiwań wynosi około 100 metrów i nie jest to proste zwłaszcza w ciemnościach.
   Od tego momentu dwie czołówki, które posiadamy świecą aż do ukończenia marszu. Sam lampion to kartka w foli z czego połowa jest biała a druga połowa czerwona i przyczepiono go do drzewa
oddalonego kawałek od skrzyżowania trzech dróg. Byliśmy jedną z pierwszych ekip (które wędrowały w czasie rozpoczęcia marszu podobnego do naszego), która go znalazła, ułatwiając przy tym innym jego odnalezienie. Odnalezienie kolejnych punktów,  które znajdowały się przy kulminacji na
przecince, przepuście, grobie Kurt Meyera, drzewie za wąwozem, parkingu leśnym gdzie było ognisko poszło nam dużo łatwiej. Wracając do pogody z owego dnia to po delikatnych opadach deszczu na początku marszu, przemienił się on w śnieżycę. Byliśmy trochę przygotowani na takie warunki jednak po dotarciu do ogniska Mariusz i Ania mieli znacznie przemoczone buty. Poniżej początek choroby wysokogórskiej oraz ognisko.


 Przy wspólnym posiłku składającym się z kiełbasek i dodatków oraz wspaniałej herbaty z samowara zdecydowaliśmy, że w związku z pogodą zdobywamy jeszcze jeden punkt co da nam łącznie 7 z 11
lampionów.
   Tutaj zaczęły się pierwsze trudności i po ognisku dopadły nas problemy związane z wysokością i
aklimatyzacją. Nasze organizmy nie przyzwyczajone do takiej ilości tlenu oraz wysokości zaczęły
walczyć. Od przerwy na ognisko trwającej około 30-45 minut, droga podążała prawie tylko pod górę. Podejście było niczym to na Gerlach i Ania zaczęła podawać pozostałym członkom wyprawy tlen.
Co więcej, niezbędnym okazało się zakładanie stacji, stanowisk oraz punktów asekuracyjnych. Było
to konieczne a dodatkowo niestety choroba wysokogórska zaczęła o sobie dawać znać. Śnieżyca była coraz mocniejsza a parasolka Ani coraz cięższa od śniegu który na niej zalegał. Walczyliśmy dzielnie prawie jak turyści, którzy utknęli na drodze do Morskiego Oka w zeszłych latach. Po zdobyciu
najwyższej kulminacji tamtego dnia 232 m npm. (ognisko znajdowało się na wysokości około 166 m npm.) zaznaczyliśmy siódmy i nasz ostatni lampion kierując się do bazy głównej. Idąc cały czas w
padający śniegu i okropnie zimnym wietrze około 00:15 meldujemy się w szkole. Nasz czas to 3:31
na 13,9 km. Należy jednak wspomnieć, że pominęliśmy 4 punkty, które po szybkim przeliczeniu
dołożyłyby około 4 km drogi i na pewno więcej niż 1,5 godziny. Poniżej mapa z naszej trasy. Link do zarejestrowanej trasy z wyprawy - http://www.movescount.com/pl/moves/move147442679
Link #2 z informacją na oryginalnej mapie, widać tu, który punkt został błędnie odnaleziony: Link


   Po przekazaniu organizatorom naszej karty startowej, uzyskaliśmy informacje, że nasz czas jest
bardzo dobry i w związku z warunkami i tak dobrze ze opuściliśmy tylko 4 punkty. Z otrzymanym od organizatorów kuponem na żurek podążamy ino wartko ku Paniom które już szykują się do
nalewania tego wspaniałego gorącego wywaru. Dodało nam to sił i pozostało jedynie dotarcie do
szlachetnego Sopotu. Po 01:00 docieramy do domu i momentalnie zasypiamy szczęśliwi ze udało się zrealizować cel.
   Podsumowanie naszego pierwszego występu to 21 miejsce na 36 zespołów, głównie w związku
uzyskaniem 360 punktów karnych za pominięcie 4 punktów. Nasz czas był jednym lepszych i gdyby nie pomięcie 4 punktów  to może bilibyśmy się o najniższy stopień na podium. Cała nasza trójka
bardzo poleca tego typu marsze i obowiązkowo w przyszłości spróbujemy raz jeszcze. Na pewno
jednak wcześniej sprawdzimy prognozę pogody.